Wybory, wybory i… nie po wyborach
Wielka szkoda, że wspomniane powiedzenie ma dosyć ograniczoną uniwersalność i nie uda nam się zastosować go w innym przypadku, np. wyborczym. Próbę możemy rzecz jasna podjąć i mruknąć sobie pod nosem: wybory, wybory i po wyborach, ale mruknięcie to zostanie zaraz skutecznie zagłuszone powyborczym hałasem, które z ogromną i agresywną skutecznością zajmuje miejsce przedwyborczej ciszy. Już kiedyś pisaliśmy, że tak naprawdę wyborcza kampania trwa przecież permanentnie i czasu na oddech nie pozostawia zbyt wiele. A szkoda, bo trudno czasem ten powyborczo-przedwyborczy hałas znieść. I nie tyle ze względu na jego natężenie, co generowane treści.
Ostatnie święto naszej demokracji (tak górnolotnie nazywamy przecież wybory) i poświąteczne komentarze mogą niestety doprowadzić do wniosków niezbyt sympatycznie zaskakujących. Pierwszy: jesteśmy, delikatnie rzecz ujmując, niezbyt mądrymi wyborcami. Jedni z nas są niezbyt mądrzy, bo zagłosowali na tego kandydata, który podobno wygrał, a drudzy – ponieważ oddali głos na jego oponenta, który zresztą przez dwie godziny też był zwycięzcą. Taki właśnie wniosek można wyprowadzić, słuchając komentatorów i czytając posty w społecznościowych mediach. Wychodzi więc na to, że mądrzy są jedynie ci obywatele, którzy w liczbie ok. 30% z okazji do oddania głosu nie skorzystali, dzięki czemu nie załapali się do żadnej ze wspomnianych grup.
Drugi wniosek też psuje świąteczny nastrój, bo… wybory z pewnością zostały przecież sfałszowane! To nie pierwszy już zresztą raz. Strona przegrana za każdym razem stawia tezę, że ktoś musiał jej odebrać zwycięstwo w sposób nieuczciwy. To nic, że w każdej komisji są przedstawiciele różnych przecież opcji, i nic to, że są również obserwatorzy oraz instytucja tzw. mężów zaufania. Niby nawet w tak mocno kontrolowanej rzeczywistości dopuszczamy ewentualność pomyłek, ale zwrot „sfałszowane wybory” brzmi zdecydowanie bardziej medialnie. Podważa wprawdzie zaufanie do całego wyborczego mechanizmu, ale przecież i święto, i świętowanie można także zepsuć.
Trzeci wniosek też niewesoły, bo okazuje się, że głos głosowi nie do końca jest jednak równy. Tak wynika z wypowiedzi jednego z „autorytetów”. To nic, że „autorytet” nie zna daty chrztu Polski, nie wie, kto napisał „Nad Niemnem”, i ma pewne kłopty z tabliczką mnożenia w zakresie do stu. Z mocą za to twierdzi, że nie może być tak, by jakaś babcia ze wsi swoim głosem „autorytetowe życie” układała! Nie można na to pozwolić i trzeba… interweniować! Na czym ta „interwencja” ma polegać, „autorytet” nie raczył powiedzieć. Może po prostu następnym razem dać tym wszystkim „babciom ze wsi” po pół głosu i będzie dobrze, czyli jak u Pawlaka i Kargula: „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.
Janusz Eleryk