Komentarze
Wygrani i zbędni

Wygrani i zbędni

Zgodnie z przewidywaniami kolejnym prezydentem Polski zostanie albo Karol Nawrocki, albo Rafał Trzaskowski. Opracowany i sukcesywnie wdrażany przez krzywo uśmiechniętą część „elit” polityczno-medialny system albo się domknie i rządzący dziś obóz przejmie ostatnie niezależące od niego instytucje…, albo w nadciągających niepewnych czasach będziemy mieli głowę państwa dbającą o suwerenność kraju i pomyślność jego mieszkańców.

Prezydenta dającego nadzieję na wierność fundamentalnym wartościom: Bóg, Honor, Ojczyzna. Zatem najważniejszy wybór wciąż przed nami. Kurz po pierwszej część kampanii wyborczej opadł. Zapowiadający się nudno i sztampowo wyścig o najwyższy urząd w państwie ostatecznie ożył.

Stało się to m.in. za sprawą telewizyjnych debat, kilku wyrazistych kandydatów i człowieka, który – jak oświadczył – startuje nie po to, aby zostać prezydentem, gdyż „podobnie jak jego niewiedzący o tym konkurenci nie ma ku temu kompetencji i doświadczenia, ale po to, by tę katastrofę i obłudę uwypuklić”. Krzysztof Stanowski – bo o nim mowa – dziennikarz i twórca popularnego kanału internetowego, obok Grzegorza Brauna jest dziś największym wygranym. Początkowo jego start oraz zapowiedź tego, co chce robić, niemal wszyscy odbierali nieprzychylnie, uznając to za happening jeszcze bardziej destabilizujący polską scenę polityczną. Jednak po kilku tygodniach okazało się, że był to całkiem nie najgłupszy pomysł. Po pierwsze Stanowski (podobnie jak kandydaci bez żadnych szans na wybór) na koszt podatników mógł sobie zrobić medialny rozgłos. I choć dla jednych był on in plus, dla innych in minus, to mimo wszystko wizerunkowo-finansowy zysk kandydata zbliżył się do 100%. Po drugie, jak zapowiedział, przynajmniej kilkukrotnie, w tym na antenie publicznej TVP w likwidacji, zdołał pokazać kulisy kampanii oraz z wdziękiem oszwabić system wyborczy, polityczne układy, obłudę czy dwulicowość większości kontrkandydatów. Szef Kanału Zero wprawdzie ma na swoim koncie duże wahania formy, potorfi zrobić rzeczy wybitne i wyjątkowo niemądre, ale nikt nie powinien mieć większych dylematów, oceniając jego udział w kampanii wyborczej. Stanowski wygrał w oczach większości jako człowiek wyróżniający się na tle dzisiejszych polityków i funkcjonariuszy medialnych. Jego wielogodzinne rozmowy z innymi kandydatami oglądały miliony i w tym sensie ta kampania jak najbardziej mu się opłaciła.

Zupełnie inaczej jest w przypadku – jak ktoś zauważył – kandydata zbędnego Szymona Hołowni. Lider partii swojego nazwiska z faworyta stał się osobą zmuszoną do stoczenia zażartej walki o czwarte miejsce, którą ostatecznie przegrał. Hołownia, będąc kandydatem „wszystkich Polaków”, został w pewnej chwili kandydatem dla nikogo. Człowiekiem niczym nieróżniącym się od Tuska i Trzaskowskiego. Jeszcze rok temu niepoprawni optymiści i jednocześnie ignoranci widzieli w marszałku sejmu wielki potencjał zagrażający premierowi. Dziś widać, że politycznego pogrzebu „projektu Hołownia” nie da się odwołać. Choć Hołownia pojawił się w polityce nieoczekiwanie, to od samego początku było jasne, że mamy do czynienia z wyświechtanym już pomysłem politycznym na wzór Janusza Palikota czy Ryszarda Petru. Mimo że grał antysystemowca i symetrystę, chcącego złamać monopol POPiS-u, po kilku miesiącach swoją „elokwencją” wyraźnie zmęczył Polaków, a kolejny nieudany start w wyborach okazał się być tylko gwoździem do jego politycznej trumny.

Leszek Sawicki