Autonomia decyzji
Zastanawiające są jednak przytaczane argumenty przeciwko podjętej przez papieża decyzji. Przyznam się, że ze zdumieniem czytałem niektóre z nich w prasie i w sieci internetowej. Wynikało z nich, że najgorszym grzechem, popełnionym przez wyżej wymienionych biskupów z Bractwa św. Piusa X, jest antysemityzm, a zwłaszcza negowanie przez jednego z nich liczby żydowskich ofiar Holocaustu oraz istnienia komór gazowych w obozie Auschwitz-Birkenau. Zdumienie moje wobec komentarzy wzrosło, kiedy postanowiłem dokonać pewnej analizy stawianych w nich tez. Myślę, że i Państwo lekko się zdziwią, gdy prześledzą ze mną ten rozbiór logiczny.
Ekskomunika karą za antysemityzm
W komentarzach do decyzji papieża, zarówno formułowanych przez „znanych watykanistów” (uwielbiam ten zwrot, bo nic nie znaczy, a nadaje splendoru) oraz przez niektórych przedstawicieli religii judaistycznej, wskazywano na katastrofalny dla dialogu katolicko-judaistycznego jej charakter. Pisano i mówiono, że na samym początku decyzja, która ma być dążeniem do jedności Kościoła, nosi znamiona kłamstwa, bo „opiera się na zanegowaniu historycznej prawdy o Holocauście” (!?!). I to był początek mojego zdumienia. Ekskomunika bowiem, jako kara kościelna, a więc wewnętrzna sankcja w łonie Kościoła, dotyczy zazwyczaj odstępstwa od jego nauczania zawartego w dogmatach wiary oraz jedności samej Owczarni Chrystusa wyrażającej się w jedności z Biskupem Rzymu. Uznanie więc, że biskup Williamson musi podlegać nadal karze ekskomuniki, zdaje się zakładać, że nauczanie o Holokauście jest albo jednym z dogmatów wiary katolickiej (proszę wyobrazić sobie Credo: „Wierzę w dokonany w XX wieku Holocaust na narodzie żydowskim…”), albo godzi w jedność Kościoła, gdyż wymieniony biskup uzurpuje sobie prawa zastrzeżone dla papieża (co oznacza, że tylko papież może nauczać pod wpływem Ducha Świętego o gehennie narodu wybranego w czasie II wojny światowej). Już na pierwszy rzut oka wygląda to dziwnie. Zwolennicy utrzymania ekskomuniki dla biskupów z Bractwa św. Piusa X nieświadomie wpadają we własne sidła, bo jeśli uznamy, że nauczanie historycznej prawdy o Holokauście jest przedmiotem wiary, to równocześnie zawężamy możliwość uznania, że jest to prawda dowiedziona na bazie materiału historycznego, a przyjmowana ze względu na autorytet osoby głoszącej ją. Innymi słowy zaczynają potwierdzać tezę biskupa Williamsona, że nie jest ona dowiedziona historycznie, więc bronić jej trzeba za pomocą obostrzeń dogmatycznych. Pozostaje pogratulować konsekwencji myślenia.
Granice dialogu
Wydaje się jednak, że cała sprawa ma głębszy wymiar. Nośność oskarżeń o antysemityzm jest tak wielka w dzisiejszym świecie medialnym i częściowo społecznym, że nawet hierarchowie Kościoła zdają się być ogarnięci strachem przez rzuceniem na nich cienia antysemityzmu. Ten strach jest tak wielki, że nie zważa się nawet na granicę własnej tożsamości. Moje zdumienie wywołała wypowiedź jednego z biskupów w czasie Dnia Judaizmu poprzedzającego Tydzień Modlitw o Jedność Kościoła, stwierdzającego, że chrześcijanie i wyznawcy judaizmu są wewnętrznie złączeni, ponieważ jedni i drudzy czekają wciąż na Mesjasza, z tym, że jedni czekają na Jego powtórne przyjście, a drudzy jeszcze na pierwsze. Nieświadomie lub świadomie hierarcha zrelatywizował przyjście Chrystusa na świat i Jego dzieło do swoistego „wpadnięcia na kawkę”, bo przecież ważniejsze zdaje się to drugie przyjście. Tymczasem owo zjawienie się na końcu czasów jest konsekwencją pierwszego przyjścia. Czy zatem nie mamy do czynienia z relatywizacją własnych przekonań konfesyjnych na rzecz mitycznego „dialogu ze starszymi braćmi”? Trudno nie przypomnieć – również tragicznego dla mnie – wydarzenia, gdy w ramach wizyty przedstawicieli synagogi w jednym z seminariów władze kościelne nakazały zdjąć krzyże, aby nie „denerwować przedstawicieli synagogi”. Być może był to swoisty gest przyjaźni, ale czy przyjaźń polega na zanegowaniu najważniejszego dla nas, chrześcijan, faktu odkupieńczej śmierci Chrystusa? Czy dialog ma polegać na zmianach w Credo, czy też na nauczeniu się wspólnego życia w jednym świecie, bez wyrzekania się własnej tożsamości? W roku św. Pawła warto przypomnieć sobie, że choć Apostoł Narodów bolał nad nieumiejętnością rozpoznania przez członków Narodu Wybranego Mesjasza w Chrystusie, to jednak, mając do wyboru wierność Jezusowi i trwanie w synagodze, wybrał to pierwsze. I tu dochodzimy do sedna problemu. Uznanie własnej tożsamości nie jest objawem antysemityzmu.
Antysemityzm jak maczuga
W czasie ostatniego konfliktu palestyńsko-żydowskiego jeden z dyplomatów izraelskich stwierdził, że wszyscy, którzy popierają Palestyńczyków, wykazują mentalność antysemicką. Nie zagłębiając się zbytnio w te słowa, na pierwszy rzut oka widać, że antysemityzm nie jest już dzisiaj dbałością o prawa człowieka do bycia sobą, ale raczej staje się narzędziem w pewnej walce politycznej. Przy czym monopol naprawdę posiada tylko jedna strona. Druga nie może nawet ust otworzyć, bo przecież jest antysemicka. Kwadratura koła. Wpisywanie się Kościoła w tę retorykę może wyglądać na sprzedaż własnej tożsamości za wysokość słupków poparcia w sondażach, uznanie przez opinię medialną oraz możliwość bywania na salonach. Tymczasem drogą do prawdziwego, choć trudnego dialogu nie jest negowanie własnej tożsamości i nakreślanie granic kompetencji wewnętrznej władzy kościelnej, ale właśnie przywiązanie do tego, co stanowi o tym, kim jestem. To nie jest antysemityzm. I tego zaiste nie trzeba się bać.
Ks. Jacek Świątek