Po prostu
Obrazek pierwszy
A zastrzał coraz boleśniej daje o sobie znać, palec środkowy coraz grubszy się staje, jak bania. Nie pomogło ani wkładanie go do ukropu, ani nawet ichtiolowa maść. Żeby pękł, byłoby po sprawie. Ojciec nawet obiecuje pomoc w „operacji” przekłucia go albo wyciśnięcia, ale gdzie tam! Jak szybko boleść nie przejdzie, to nie tylko my, ale i pole mocno ucierpi. A my z pola żyjemy. Rozkłada więc ojciec na wspomnianej trawie derkę, nas pilnuje, żebyśmy mamie choć przez kawałek nie zakłócali spokoju. I widać dobrze pilnuje, bo mama zasypia. Ale chyba przysypia też ojciec. Kiedy otwiera oczy, widzi biegnącego w stronę matki pulchniutkiego dwulatka. Woła, żeby wrócił, ale mały odbiera to jako zagrożenie wytęsknionego spotkania i przyspiesza. Jego mała nóżka z impetem następuje na zastrzałowy palec.
Minutę później obok nas są już wszyscy sąsiedzi. Krzyk, jaki usłyszeli, kazał im biec, ile tchu. Ojciec zdążył chwycić przerażonego malucha, chyłkiem oddał go na ręce babci – lepiej niech tam przetrzyma najgroźniejsze chwile. Ale mama go woła. Nie tylko on ma przestrach w oczach, kiedy do niej podchodzi. Niepotrzebnie. – Synku – mówi mama i przytula przerażonego malca. – Uratowałeś mnie. Wszystko złe z palca wycisnąłeś.
Obrazek drugi
Też lato. Żniwa. Ojciec macha kosą jak szalony. Złoszczę się i wytykam, że się popisuje przed ludźmi. Ledwie nadążamy z odbieraniem dorodnego żyta. Nie ma nawet kiedy rozprostować pleców. Koszula i spodnie dawno przesiąkły potem, nawet się wiatr nie zmiłuje i nie powieje ni trochę. Ukrop niczym w piekle. A ojciec goni i goni, bo cały ten kawałek, co poza drogą, chce skosić. No i trzeba jeszcze zestawić wszystko w kupki. Księżyc już spory na niebie, kiedy wreszcie kończymy. Mama spogląda na skoszony łan, z trudem rozprostowuje plecy. – Wiesz, Haniu – mówi – taka jestem zadowolona, tyle się dziś napracowałam.
Obrazek trzeci
Jestem już nastolatką. Mieszkam w internacie. Czasem przyjeżdżam do domu, ale nie za często. I daleko, i koszta, i czas przeznaczony na naukę się w podróży marnuje. Jednak zawsze czuję tę radość, z jaką mnie witają. Nie, nie jestem na prawach gościa. Jeśli pora pracy – dostaję dyspozycje i – jazda. Kiedy odjeżdżam, mama zawsze mnie żegna, jakbyśmy się widziały już ostatni raz.
Nigdy nie miałam wrażenia, że któreś z nas, dzieci, kocha bardziej albo któreś mniej. Jej lęk o nas zrozumiałam dopiero wtedy, kiedy sama zostałam matką. Nigdy nie używała wielkich słów. Chyba nawet ich nie lubiła. Tylu rzeczy jej nie zdążyłam powiedzieć, o tyle innych zapytać. Ale przecież się jeszcze spotkamy. Wtedy znowu powie, że dobrze i że jej niczego nie potrzeba. Za to o wszystkich serdecznie zapyta, o wszystkich się zatroszczy. Bo dobra. Bo kochana. Najlepsza. Mama.
Anna Wolańska