To, co najważniejsze
Kadr po kadrze przywołuje to, co było i pozostało ważne. A że są w jej opowieściach i emocje, i humor, i dystans - można ich słuchać godzinami. Słuchałam. Wszystkiego nie da się przekazać w jednym krótkim tekście, niech więc pozostaną sytuacje, które najmocniej zapisały się na kartach stuletniej pamięci. Życie nie szczędziło jej rozmaitych zdarzeń. Bo też i czasu miało przecież sporo. Kazimiera Soćko przyszła na świat w Kamieńcu 20 maja 1920 r. Trochę ją ciotki, trochę babcia chowała. Rok czasu miała, jak jej mama umarła. Do szkoły do Wodyń chodzić to chodziła, ale że gospodarstwo miał jej ojciec spore, ważniejsze musiały być krowy. O świcie je do lasu wyganiała, gdzieś tam w zagajnik wpuszczała. I kiedy krowy się pasły, pastereczka - skulona - pod krzakiem, pod drzewem czasem przysypiała. Wtedy - biesy zapowietrzone - w rozmaite się strony lasu zapuszczały, że ledwie można je pozbierać było. Ale nie tylko pasionka na jej głowie była - jeszcze i innej roboty dużo na nią czekało.
Ojciec – pamięta, że był dla niej dobry – niedługo po śmierci żony się ożenił, bo kobiety do gospodarstwa potrzebował. Ta szybko udowodniła, że nie tylko w bajkach złe macochy były.I tak do dworu Szenejków w zakamienieckiej Rudce na służbę Kazia nastoletnia poszła.
Strach
– Bardzo mi dobrze tam było. Bo nie byłam u nich jako obcy człowiek, tylko jak członek rodziny. Ale praca ciężka. 10 krów wydoić – rano, w południe, na wieczór… Obrządzić świnie. A w majątku samych stawów 120 hektarów. Były kaczki, były ryby… Jak Niemcy kwaterowali we dworze, to granaty do stawu wrzucali, żeby ogłuszyć ryby – i je łapali. Kiedyś taki wyższy rangą przyszedł do kuchni i mówi, żeby mu czarnej kawy ugotować. Że się napije, bo rano wyjeżdżają w teren. I pojechali. Raniusieńko. Do Kamieńca. Tam trzech chłopaków zabili, ale było im mało. Dziedziczka – jako że znała i ruski, i niemiecki – podsłuchała, jak rozmawiali. A oni mówili, że następnego dnia znów tam rano pojadą i więcej ludzi złapią. Ze dworu dali znać do wsi i ludzie pouciekali. Na drugi dzień, tak samo raniusieńko, Niemcy znów do Kamieńca pojechali, ale tam nikogo już nie było. Boże, jak oni wrócili, jaki to był strach, jak myśmy wszyscy się bali. Ale nakarmić, napoić i tak trzeba ich było. Bogu dziękować – odjechali. Okazało się jednak, że nie na długo.
Z kulturą
Wrócili, żeby do Prus ludzi na roboty nałapać. Całą ich hurmę drogą, co od Zdrojek idzie, gonili. Doszli do Rudki, ludzi w samochody wsadzili. Pojedli we dworze, popili – ale coś kombinują. W tym czasie w lesie padł strzał. To Ruskie. Niemcy na samochody – i na Kamieniec. Podjechali do wsi – u pierwszego gospodarza Niemiec poprosił o mleko. – Wypił, szklankę oddał, podziękował i… Wyjął broń i strzelił w dach. A te dachy ze słomy przecież były. Wszystko poszło z dymem. Tylko konia zdołał chłop uratować. A oni szli przez wieś i tak – po kolei, po kolei, po kolei – wszystkie domy palili.
Kazia pamięta jeszcze takich, którzy płaszcz mieli polski, a mundur pod nim niemiecki i po okolicy chodzili. Do jej stryja też przyszli. Że handlarzami są – mówili. Handlarze to handlarze – stryjek o nic nie pytał. O wszystko trudno było, więc wyszedł, żeby może dla dziecka co niebądź od nich kupić. A oni dziecko kazali puścić, podprowadzili pod drzewo, trachnęli… Zabili… I już…
W potrzasku
I Ruskich dużo było. Takich partyzantów. Przyszli kiedyś z lasu, sało przynieśli i żeby im jeść przygotować. Sało się smażyło, oni siedzą w pokoju frontowym, cieszą się, że będą mieli co jeść… Samochód Niemców podjeżdża. Tak oni do kuchni, z kuchni do pokoiku małego, do ogrodu. W ogrodzie rów był głęboki i nie było widać, jak oni tam siedzieli. Struchleliśmy – przypomina wojenne sceny stulatka. A tu jeszcze świnie schowane przed kontyngentem wylazły. Niemcy każą, żeby te świnie łapać. A weź i je łap… Szenejko z nimi rozmawia, coś tłumaczy… Ulga – będą odjeżdżać. Żeby choć ich ruskie partyzanty gdzieś w lesie nie zatrzymali. Ale zatrzymali – samochód zabrali, Niemców rozbroili… Do slipek ich rozebrali, wszystkie papiery wzięli, wsiedli w ich samochód i podjechali do dworu. Szenejko im tłumaczył, że jak tym Niemcom co zrobią, to ci nas na pewno wybiją. Pojechali na stawy, cała grobla ich była. I tam od trzeciej po południu do trzeciej rano siedzieli. Żeby tych Niemców uwolnić, żeby im nic nie zrobili. – Rano przychodzi ruski partyzant i mówi, żeby iść na czworaki, żeby chleba im przynieść. To co było robić? Przyniosłam. Wzięli sało i chleb i poszli. Wypuścili tych Niemców, ale takich gołych. Daliśmy im spodnie, jakieś ubranie – i też poszli.
Kaziu, ratuj!
Tych naszych chłopaków to tutaj chyba 23 było. Z Armii Krajowej. Szenejkowej brat, Jurek, też do nich należał. Kiedyś ich szef przyszedł się rozliczyć za to, co ze dworu brali. Papiery rozmaite, gazetki porozkładał na stole, a tu Niemcy już do dworu jadą. – Tak wpada do mnie dziedziczka: Kaziu, ratuj, bo zginiemy. A weź i ratuj, jak to plik papierów! Ale biorę je, te papiery, i chodzę, i kręcę się, i szukam. Niemcy też wszędzie się kręcą, pełno ich jest do diabła. Przy kurniku kury grzebały, dołek wykopałam, zakopałam, kury zagrzebały. Nie znaleźli nic. Chłopaki za jakiś czas po te papiery przyszli. Jakby ich wtedy Niemcy połapali, to co by to było. A Szenejkowej brat to i po śniegu kiedyś w skarpetkach uciekał, do mojej babci poleciał. Babcia mu skarpetki w duchówce suszyła, ale w domu go nie przenocujesz. Bo jak? No to do stodoły. Wkopał się w siano i tak przenocował. Babci się przyśniło w nocy, że on zmarzł. Dalej patrzeć do niego, czy on żyje. Żyje – i to dobrze, tak że dali spokój.
Po wojnie on przyjechał do Wodyń, o babcię się pytał. Że książkę chce napisać.
Wierność
– Ja byłam w tym majątku – jak to mówią – wierna jak pies. Do samego końca z nimi byłam – snuje opowieść rozmówczyni. I przywołuje ten dzień, kiedy… – Dziedzic do mnie przychodzi, klucze w ręku trzyma i mówi, żeby wypuszczać krowy. Świni też trochę było. Były kopce kartofli, warzywo… I wszystko to – jakby w okamgnieniu – przestało wtedy być. Ale ja zostałam do samego końca. Państwo pojechali. Nie wiedzą, czy będą w Wohyniu, bo z Wohynia Szenejko pochodził, czy może w Ciechanowie. Nas zostało chyba trzy i jakiś mężczyzna. Jesień, zimno, nie ma czym palić. Marzniemy. Kapoty pozakładaliśmy… Był sąsiek torfu ułożony, ale fornal poszedł, zamknął stodołę, klucze zabrał. Mówię do rządcy: panie Mikołaju, nie mamy czym palić, nam jest zimno. – Kazieńko – on na to – ja ci zaraz paliwo przyniosę. No i przyniósł mi. Mokrej olszyny. To mówię: pan siedzi z narzeczoną i w ciepłem w czworakach, a my tu marzniemy. Przypomniałam sobie, że gdzieś siekierę widziałam. Zaczęłam rąbać płot, a choć ogrodzenie było grube, wyrąbałam wszystko – dopiero ciepło nam było.
Jak Szenejkowie usadowili się w Wohyniu, to i my tam poszłyśmy. A na Rudce tego domu już nie ma.
Dole-niedole
Do Ciechanowa też z nimi poszła. Ale nie na długo. Trafiła się praca w sanatorium, też w Rudce, ale tej koło Mrozów. Na kuchni. – Trzy lata tam byłam i stamtąd wyszłam za mąż. A zaręczyny były, jak Stalin umarł. Ciotki bały się śpiewać, że to po Stalinie żałobę wtedy ogłosili.
Po ślubie zamieszkali w Wodyniach. Na początku nie było słodko. Ziemię, która niekoniecznie odpłacała za pracę, trzeba było obrabiać, do lasu po gałęzie chodzić, karpy rąbać… A zimy nie takie, jak dzisiaj – mrozy nie takie były. Po szybach nieraz sankami mógłbyś jeździć.
Kiedy Janek dostał pracę, już można było odetchnąć. Zwłaszcza że okazał się bardzo dobrym mężęm. Ale szczególną wdzięczność zanosiła młoda żona do Boga za dar teściowej. – Ona mi matkę zastąpiła. Nigdy nie mówiła o mnie inaczej, tylko – nasza Kazia. Bardzo dobra zawsze dla mnie była.
Więc kiedy nastał czas, że starość i choroba przykuły ją do łóżka, synowa się jak matką nią opiekowała. A kiedy Janek umarł, to też strasznie płakała. – Wyszłam na pole, bo był człowiek z polem całe życie związany, i płakałam, płakałam…
Jak się tu sąsiedzi sprowadzili, pobudowali, to wszędzie z Franią – sąsiadką i kuzynką chodziła. Z Franią do kościoła, z Franią z kościoła, z Franią na Różaniec. – Całe życie razem chodziłyśmy. Ale się skończyło. Oni wszyscy już poszli. Ja zostałam.
To, co najważniejsze
Na zimowe miesiące do córki w Siedlcach jedzie, lato – tradycyjnie spędzają w Wodyniach. – Mam piękne wnuki, prawnuki, dobre, kochane dzieci, co się mną opiekują, to co ja mam powiedzieć – chwali życie pani Kazimiera. – Czego mi więcej potrzeba? No może trochę zdrowia – żeby gorzej nie było.
„Echo Katolickie” też życzy Jubilatce bardzo dużo zdrowia. I tyle samo bardzo pięknych dni.
A rodzina Szenejków do dziś Kazię odwiedza.
Anna Wolańska