Komentarze
Kliniczny przypadek Tomasza Grodzkiego

Kliniczny przypadek Tomasza Grodzkiego

Sytuacja jest poważna. To, co od tygodnia dokonuje się na polskich ulicach, nie jest tylko przejściową perturbacją, która po pewnym czasie zaniknie lub stępieje, jak wcześniejsze protesty w sprawie tzw. wolnych sądów.

O ile bowiem tamte protesty dotyczyły strukturalnej konstrukcji państwa polskiego i obrony nawarstwiającego się na niej od lat kilkudziesięciu nowotworu mafii korporacyjnej, o tyle dzisiejsze kryterium uliczne dotyka tworzonej przez tysiąclecie tkanki kulturowej narodu. Przy czym przez słowo naród nie rozumiem li tylko biologicznie jako połączoną grupę ludzi, lecz - tak jak Arystoteles i Tomasz z Akwinu - ludzi złączonych jedną tożsamością kulturową. Przez ostatnie 30 lat poddawany żmudnej „terapii przekształcającej” w ramach działalności GazWyb i jej przybudówek okazał się silniejszy, więc dzisiaj sięgnięto po ostrą operację, nie przy pomocy skalpela i narkozy, ale siekiery i łomu. Zdawało się, iż polska tożsamość, ogłuszona po smoleńskiej katastrofie, już się nie podniesie, ale wobec jej żywotności ruszono z ostatecznym rozwiązaniem. Rozwiązanie to dotyczy całokształtu naszego państwa.

Po wystąpieniu zadeklarowanej lesbijki, stojącej na czele tzw. strajku kobiet, i po ogłoszeniu przez nią postulatów nikt nie może mieć wątpliwości co do tego, iż gra toczy się o taką właśnie stawkę. Powaga sytuacji płynie jednak nie tylko z jawnej już walki kulturowej.

 

Marszałek w maseczce

Przewodzący Senatowi RP marszałek Grodzki w swoim komentarzu do dziejących się wydarzeń z wielką łatwością wskazał winnego zamieszek. Oświadczył był bowiem, iż winnym jest… Kościół. On bowiem, zdaniem przewodniczącego izby wyższej naszego parlamentu, przez lata siejąc wiatr, dzisiaj zbiera burzę. Można oczywiście złożyć te słowa na karb cokolwiek od dawna poddawanej w wątpliwość struktury intelektualnej marszałka senatu, jednak mają one ogromne znaczenie w kontekście zadym i zamieszek na naszych ulicach. Jest to klasyczne uczynienie z ofiary kata. Wypowiedź ta obrazuje doskonale to, co niosą na transparentach i w okrzykach demonstranci. Na nic zdadzą się racjonalne tłumaczenia, iż nauczanie Kościoła jest znane od lat, że wyroki Trybunału Konstytucyjnego są poza zasięgiem wpływu Episkopatu, że Kościół troszczy się nie tylko o życie poczęte, ale o dzieci urodzone etc. Narracja poszła w kierunku uznania Kościoła za winnego tego, co się dokonuje w Polsce. I to Kościoła jako całości, a więc i wiernych świeckich. Ataki bowiem dotykają już nie tylko hierarchię i księży, ale także kierowane są przeciwko ludziom wyznającym wiarę. To, co dokonuje się w czasie tzw. szturmów na kościoły, oraz przerywanie nabożeństw dobitnie świadczy o takim nastawieniu przynajmniej kierownictwa tychże wydarzeń. Próba fizycznego zastraszenia wierzących jest prostym, wręcz prostackim, sposobem na usunięcie ich z życia publicznego. Dokonujący się do tej pory w przestrzeni wirtualnej hejt na wierzących przybrał teraz postać fizycznego ataku. To już nie pani Rusin atakująca z telefonikiem w dłoni panią Klepacką. To machina zorganizowanych w tłum ludzi, którzy z pianą na ustach atakować będą nawet staruszki odmawiające różaniec. Początki tego mieliśmy w 2010 r. Efektem motyla ta fala narosła.

 

Hierarchia leczy pavulonem?

Wobec takiej sytuacji dziwią niektóre działania katolickich hierarchów. Oświadczenie chociażby kurii warszawskiej, że nie wydawała ona zezwolenia, by ludzie… bronili kościołów, czy też kastrackie wypowiedzi niektórych biskupów i księży, że Kościół nie dąży do eskalacji sytuacji (jakkolwiek prawdziwie oddające postępowanie Kościoła, to jednak w tym momencie doskonale go rozbrajające) stanowią doskonały przykład ucieczki katolickich celebrytów z placu boju. Przyznam się, iż najwspanialej wypadł biskup kielecki, gdy w czasie homilii trochę pospolitymi słowami oddał sens słynnego „Non possumus” Prymasa Tysiąclecia. Ucieczka ma jednak to do siebie, iż oddaje pole przeciwnikowi. Głaskanie potwora nie wyłamie mu kłów. Jest oznaką słabości tego, który wyciąga rękę, by sprawić przyjemność bestii. Przegraną Kościoła nie jest odejście od niego jakiejś grupy ludzi, raczej jest nią cyzelowanie prawdy. Pawłowe wezwanie: „Nastawaj w porę i nie w porę” winno stać się aktualnym dzisiaj drogowskazem. Inaczej wierni, którzy jeszcze trwają odważnie przy Kościele, wpadną w kompletną dezorientację. Będą jak dzieci we mgle. Jak nigdy dzisiaj potrzeba słów mocnych i stanowczych. Nie nawołujących do stosowania przemocy, ale niezachwianych w określaniu prawdy. Nie można bać się tych, którzy szczują na Kościół lub sami siebie prezentują jako lwice żądne krwi. Te lwice zresztą być może mają postać wyliniałej pani Lempart, której fryzjer i kosmetyczka na pewno by się przydały. Ta stanowczość konieczna jest także wobec ludzi będących w Kościele i w jego instytucjach. Nie sposób nie dostrzec piątej kolumny aktywu antykatolickiego wśród ruchów, stowarzyszeń, a zwłaszcza wśród pracowników mediów katolickich. Szczególnie tym ludziom trzeba postawić jasne wymagania. Zwiotczenie mięśni mocarza nie jest dodawaniem mu sił, lecz tworzeniem jego przegranej. Zostawcie ludzi w miękkie szaty odzianych salonom, trzeba stać się Janem Chrzcicielem.

 

Wzorem podlaska wieś zabita dechami

Warto w kontekście dzisiejszych wydarzeń sięgnąć po pewien wzorzec sprzed ponad 140 lat. W Pratulinie też chciano dokonać ataku na katolicką świątynię. Także tam stanęli z modlitwą na ustach parafianie, narażeni na ryzyko śmierci. Nie pertraktowali z atakującymi, nie czekali na „pozwolenie” z kurii, nie byli uzbrojeni. Ale byli PEWNI PRAWDY. I to było ich bronią przed strachem. W swoich strojach nie nadawali się na salony, zostali jednak zaproszeni do nieba. A że piekło wyło, cóż z tego… Ono zawsze wyć będzie, gdy dotknie go prawdziwa przegrana. Przegraną diabła zawsze jest człowiek wierny. Tylko trzeba jeszcze określić, czemu ma być wierny. Oręż prawdy trzeba dzisiaj dać w ręce naszych oazowiczów, KSM-owiczów i innego rodzaju włączonych w struktury Kościoła. To jest naszym zadanie – wierność prawdzie na stopniach naszych kościołów.

Ks. Jacek Świątek