Moja podróż do nieba
Podróż, którą opisuje w książce „Niebo”, wykracza daleko poza każdą prędkość i pułap, jakie był w stanie osiągnąć w czasie ziemskich lotów. Jako człowiek sukcesu po ludzku miał wszystko: imponujący majątek i kochającą rodzinę. Potem… umarł. Z przyczyn medycznych mózg mężczyzny przez 11 godzin nie wykazywał żadnej aktywności. „W tym czasie doświadczyłem chwały nieba i ujrzałem na moment przerażający mrok piekła” - relacjonuje swoją podróż w zaświaty. Puentą głoszonego po całym świecie świadectwa J. Woodforda są słowa: „Jestem chodzącym dowodem na to, że Pan Bóg kocha grzeszników i zrobi wszystko, aby przyprowadzić nas do siebie, jeśli w pełni Go przyjmiemy”. O miejscu swojego urodzenia - kanadyjskiej Nowej Fundlandii - zawsze mówi z dumą.
Kiedy Jim miał dwa lata, zmarł jego ojciec, ale Bóg – co podkreśla – pobłogosławił go wspaniałą mamą i kochającymi dziadkami. „Dorastałem w atmosferze polowań, wędkowania i hokeja. Chodziliśmy także do kościoła katolickiego. Nie byłem jednak wzorem wiernego wyznawcy Chrystusa” – opowiada.
Od najmłodszych lat J. Woodforda fascynowały samoloty. Kiedy kończył szkołę, był prawdopodobnie najmłodszym pilotem komercyjnym w Kanadzie. „Ludzie mówią mi nieraz, że miałem bardzo ciekawe życie. Ja patrzę na to inaczej: robiłem po prostu to, co kochałem” – zaznacza, dodając, iż nie zdarzyło się przez lata, by powierzeni mu pasażerowie nie wylądowali bezpiecznie na ziemi. Po uzyskaniu uprawnień do latania odrzutowcami Jim wyjechał do Seattle, a następnie zamieszkał w Anglii. „Zanim przeszedłem na emeryturę, spędziłem za sterami tysiące godzin. Na pozór wiodłem fajne życie, ale nie było w nim miejsca na Boga. Moim jedynym celem było gromadzenie majątku, i byłem w tym dobry: miałem jacht, samolot i kolekcję brytyjskich samochodów sportowych. ...
AW