Komentarze
Źródło: WWW.FOTOLIA
Źródło: WWW.FOTOLIA

Tacy sami?

Przestrzeń publiczna w Polsce nie jest obszarem wolności. Być może stwierdzenie to wyda się wielu obrazoburcze dla, zwłaszcza tym, którzy są zafascynowani zmianami dokonanymi w naszej ojczyźnie po 1989 r. Ale sprawa szoku to jedno, a rzeczywistość to drugie.

Otóż wszyscy, którzy pieją z zachwytu nad ukształtowaną po obradach Okrągłego Stołu rzeczywistością, nie przyjmują do wiadomości, a może nie chcą po prostu zauważyć, że sytuacja w naszym kraju (podobnie jak w innych współczesnych krajach Zachodu) kształtowana jest poprzez tzw. poprawność polityczną, która jak gorset wiąże wypowiadane słowa i głoszone tezy. Dzieje się tak nie tylko w kręgach społeczno-politycznych, ale zasady poprawności politycznej wkraczają także w dziedzinę nauki, łamiąc pod płaszczykiem walki z dyskryminacją wolność badań naukowych. A to jest już poważnym symptomem braku wolności.

Podarki rozdaję!

Swoistym znakiem naszych czasów było mianowanie przez premiera rządu właśnie w okolicach Dnia Kobiet nowego pełnomocnika ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Swoisty podarek dla żeńskiej części naszego społeczeństwa (bo tak powszechnie odbierana jest ta funkcja) wskazuje, że nowa władza zaczyna wpisywać się w politykę poprawności politycznej, do upadłego lansowanej na Zachodzie pod wpływem silnych nacisków grup lobbystycznych. I nie chodzi tutaj o organizacje feministyczne, gdyż mają one bardzo ograniczony zasięg. Problematyczny jest jednak nie sam fakt wpływania przez grupy nacisku na obecnie rządzących (czy wszystkich innych mających jakąś władzę), ale raczej sama idea równouprawnienia, lansowana w naszym kręgu kulturowym. Wieloznaczność tego terminu, nieostrość jego zakresu oraz zabarwienie ideologiczne, które jest mu nadawane, powoduje, że często zamiast równouprawnienia mamy do czynienia z demontażem rzeczywistości społecznej oraz próbą budowania „nowego świata”.

Bo czymże jest równouprawnienie? W warstwie etymologicznej oznacza uznanie równych praw dla podmiotów, które tychże nie posiadają. Oczywiście w mentalności społecznej obecnego czasu większość od razu wskaże na relacje mężczyzn i kobiet jako symptomatyczną dla problemu braku równości, ale dzisiaj termin ten często jest stosowany w określaniu sytuacji innych grup społecznych, które „doświadczają nierówności” chociażby ze względu na rasę, orientację seksualną, wiek itd. Nie ma wątpliwości, że w podstawowej konstrukcji wszyscy zgadzamy się, że każdy człowiek powinien być traktowany jak człowiek, ale czy oznacza to, że we wszystkich sytuacjach? Skrajne potraktowanie problematyki równości oznacza, że wszyscy mamy nie tylko te same prawa, ale również te same obowiązki. A w dalszej konsekwencji oznacza to, że nie można stwarzać przywilejów dla żadnej grupy społecznej.

Tymczasem wśród feministycznych działaczek słyszy się powtarzaną tezę, że w imię wolności należy przez pewien okres poddać męską część społeczności pewnej dyskryminacji, co oznacza mniejsze dla nich prawa. Idea więc równouprawnienia niesie w sobie samej zalążek doktrynalnej nierówności. Jakby powtórzenie jakobińskiej zasady, że „nie ma wolności dla wrogów wolności”. Sprawa jest jednak poważniejsza. Idea równouprawnienia uderza bowiem w zasadniczą dla jej głosicieli ideę równości pomiędzy ludźmi.

Stawianie na nierówność

Idea równości zakłada, że wszyscy ludzie cieszą się takimi samymi prawami, a wszystko, co dokonuje się w przestrzeni publicznej, a zwłaszcza rola poszczególnych jednostek, uzależnione jest od ich własnych zdolności i talentów. Teza taka, umieszczona w Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych, a potem powtórzona w prawodawstwie Rewolucji Francuskiej, miała stanowić kamień milowy w rozwoju społeczeństw zachodnich. Tymczasem idea równouprawnienia niewiele ma z nią wspólnego. Jeszcze niedawno, w czasach PRL-u, utyskiwaliśmy na stosowaną, właśnie w imię wyrównywania szans, zasadę dodatkowych punktów za pochodzenie w naborze na studia wyższe. Dzisiaj nikt jednak nie zauważa, że mechanizm ten działa w świetle prawa np. w „naborze” posłów na sejm w przypadku mniejszości narodowych. Podobnego mechanizmu żąda się w odniesieniu do rywalizacji poszczególnych płci w ich dostępie do stanowisk publicznych. Podejście takie sprawia, że o zdolności do piastowania poszczególnych stanowisk ma decydować nie talent, ale przynależność płciowa czy inna. A to oznacza, że chce się usankcjonować nierówność w imię równouprawnienia. Tam, gdzie powinien decydować „wolny rynek idei i talentów”, pragnie się wprowadzić „nadawanie z rozdzielnika”, oczywiście w imię „słusznych idei i wyrównywania historycznych zależności”.

Sprawa jest o tyle poważna, że nie dotyczy tylko przestrzeni politycznej. W Norwegii wielu firmom grozi likwidacja, ponieważ w ich radach nadzorczych i zarządach nie zasiada 40% kobiet, innymi słowy w imię ideologii niszczy się wolność gospodarczą i społeczną. Macki równouprawnienia sięgają jednak dalej. Zaproszona do studia TVN24 w Dniu Kobiet Manuela Gretkowska stwierdziła, że polskie kobiety nie głosują na Partię Kobiet, ponieważ „nie widzą patriarchatu”. Nie jest ważne, czy nie widzą, bo nie chcą widzieć, czy też nie widzą, bo go nie ma. Ideologia nie jest zainteresowana rozstrzygnięciem tego sporu, ale chce ustanowić nową rzeczywistość niezależnie od tego, co naprawdę jest. Dlatego piewcy idei równouprawnienia chcą wnikać także w rodzinne pielesze, ustanawiając zasady podziału obowiązków, które sama rodzina ustanawia dla siebie. Jakże więc w tych warunkach można mówić o wolności. Strychulec poprawności politycznej ustawi wszystko, także zasady relacji małżeńskich i rodzinnych. Omnipotencja państwa wkroczy w imię szczytnych idei do łóżka i zasiądzie przy rodzinnym stole. To państwo będzie rozdawać karty w naszych domach.

A likwidacja przywilejów?

Cóż, o tym się nie mówi. Piewcy równouprawnienia z determinacją i zaciętością bronią nie tylko idei, ale także przywilejów grup „dyskryminowanych”. Wskazuje na to chociażby dyskusja o podniesieniu wieku emerytalnego dla kobiet. Jeśli chcemy, aby obowiązywały równe prawa, to trzeba, aby obowiązywały również równe obowiązki. Tymczasem (przynajmniej dla niektórych) taka równość obowiązków nie istnieje. Wydaje się więc, że „wyrównywacze nierówności społecznej” wcale nie są zainteresowani zrównaniem w prawach, ile raczej usankcjonowaniem nowych przywilejów. A to oznacza działanie na rzecz nierówności społecznej. I w ten sposób zamiast walczyć o równość, stają się bojownikami o nową nierówność społeczną. Tylko, że owa nierówność wcześniej czy później owocuje rewolucją, która pożera własne dzieci.

Ks. Jacek Świątek