Znęcanie kontrolowane
Nowe rozwiązania przygotowywane są z inicjatywy minister pracy i mają być gotowe po wakacjach. Jest to bez wątpienia reakcja na niezwykle liczne ostatnio doniesienia o maltretowaniu dzieci. Drastyczne przypadki pobicia czy zabicia dziecka wręcz konkurowały ze sobą w kolejne dni w mediach. Czyżby w polskich rodzinach w ostatnim czasie doszło do szczególnego natężenia dręczenia dzieci? Patrzę na reakcję znajomych na te doniesienia. Rozmawiam z obcymi na przystanku. Dziwna sprawa. O ile na początku było oburzenie, o tyle im tych przypadków więcej, tym spokojniejsza reakcja ludzi. Oswoiliśmy się już? Przyzwyczailiśmy, że właśnie tak ma być?
Można było bez żadnego ryzyka przewidzieć, że odpowiedzią na medialne doniesienia o maltretowaniu dzieci będą wystąpienia polityków, a może i ogólnonarodowa na ten temat dyskusja. Donald Tusk przyznał się do klapsów wymierzonych synowi i publicznie wyraził skruchę. W ramach zadośćuczynienia zaś stwierdził, że konieczna jest naprawa systemu prawnego, organizacyjnego i finansowego służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo i zdrowie dzieci, ale także przełom w mentalności społecznej.
Otóż i to właśnie. Przełom. Karcenie dzieci (nie mówię tu o biciu) od zawsze chyba było wpisane w zakres obowiązków rodziców. Pomiędzy rodzicami i dziećmi istniała pewna zależność, hierarchia i dystans. W ramach zacieśniania relacji międzypokoleniowej stworzyliśmy układ partnerski. Rodzic miał być bardziej przyjacielem, niż wychowawcą, a dziecko raczej kumplem, niż kimś, o czyj rozwój powinno się dbać. Za kumpla niekoniecznie przecież trzeba być odpowiedzialnym. Nikt chyba nie zaprzeczy, że w zdrowych, sprawnie funkcjonujących rodzinach nie maltretuje się dzieci, chociaż się je karci. Ale z rodziny przecież kpimy. To przeżytek. Niedługo słowa: mąż, żona, ojciec czy matka w ogóle chyba znikną z naszego słownika. Zastąpią je wszechobecne: partner, partnerka, rodzic A, B albo C. Słowo odpowiedzialność też się już przeżyło. Najważniejsza jest egoistycznie pojęta miłość i święty spokój.
Zostanę pewnie okrzyknięta niereformowalnym moherem, jeśli powiem, że gołym okiem widać, w jakich „rodzinach” głównie dochodzi do przemocy wobec dzieci. Nowe przepisy niczego tu nie zmienią, a sporo mogą namieszać. Państwo i prawo nie są w stanie rozwiązać tego problemu. Akt prawny może dodatkowo podważyć status rodziny, która zostanie poddana zwiększonej urzędniczej kontroli. Czy każdy rodzic, wymierzający dziecku klapsa, to jego potencjalny kat? Czy skarcenie, choćby i klapsem, delikwenta, który rzucił się na podłogę w sklepie z zabawkami, bo chce mieć nowy samochodzik, będzie się kończyło interwencją policji?
W zasadzie wrzawa wokół tego problemu już powoli cichnie. Jeśli wyjdzie ustawa, politycy będą mogli zasypiać w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Aż do następnego wysypu informacji o dręczeniu dzieci. Kontrolowanym.
Anna Wolańska