Na marginesie sierpnia
Oto na moich oczach historia zaczynała przyspieszać w sposób, w który żaden ze znanych mi bezpośrednio autorytetów nie był w stanie wytłumaczyć. To, co mnie otaczało, było siermiężne, ale nie znałem innego realnego świata. Bieda upadającego mitu „Pomożecie” była dotkliwa, ale na swój sposób bezpieczna, bo przewidywalna, a świat zza żelaznej kurtyny zdawał się być poza wszelkim zasięgiem. Pewnie bym się w tym nieźle pogubił, gdyby nie Oni.
Słyszałem, jak szeptem rozmawiali o Nich dorośli. Ich nazwiska przebijały się w RWE przez trzaski zagłuszarek. Czasami można było o Nich poczytać w ulotkach i bibule przywożonej skądś przez rodziców. Oficjalnie byli wrogami, wywrotowcami. Pod koniec sierpnia 1980 r., siadając przy jednym stole legitymizowała Ich ta sama władza, która zapowiadała Im obcinanie rąk za zamach na siebie. W kilka tygodni skutecznie wypełnili świat nastolatka, który był gotów pójść z Nimi na barykady.
Nawet na myśl mi nie przychodziło, że się różnią, dzielą, kłócą, że ponoszą Ich ambicje. To był drugi stopień wtajemniczenia, do którego prowadziła systematyczna lektura bibuły i konstatacja, że są różne recepty na życie nie tylko w wymiarze jednostkowym. Ale nawet ta wiedza czy nawet pierwsze bezpośrednie kontakty, rozmowy i dyskusje nie dawały powodu, by przestać tych ludzi szanować, by nie powiedzieć: uwielbiać. Biła z nich szczerość tego, co mówią, wiara w sens swych czynów. Różnili się, ale pięknie. Narodowcy, socjaliści, liberałowie przy jednym stole wiedli pełne wzajemnego szacunku do się dysputy o tym, jak powinna wyglądać Polska. Oni nie planowali przewrotu, rewolucji, zamachów. Ta Ich Polska była wyspą z traktatu Tomasza Moore’a, zorganizowaną w określony poglądami sposób, ale bez odpowiedzi, jak się ma to ziścić, bo nikt nawet siadając do okrągłego stołu, który wówczas w ich ocenie nie był żadną zdradą, ale zwycięstwem, nie wierzył, że kiedyś dostanie szansę na to, by marzenia i sny przekuć w rzeczywistość.
Pierwszy zawód przyszedł tuż po czerwcowych wyborach. Mówią, że władza demoralizuje. Rzekłbym raczej, że wydobywa z człowieka rzeczy, o które sam siebie nie podejrzewał. Może to rozczarowanie to efekt mojej dojrzałości, a może własnych niezrealizowanych marzeń? Tego nie da się wykluczyć. Obserwacja, jak władza niszczy przyjaźnie pieczętowane latami wiezienia, jak wokół moich legend pojawia się masa bezideowych karierowiczów, niszczących je dla zapewnienia sobie synekur, jak w końcu do głosu dochodzą dekownicy, a następnie wracają ci, których mieliśmy się raz na zawsze pozbyć, sprawiała, że zadawałem sobie pytanie, czy ci moi herosi rzeczywiście zasługują na szacunek. „Czuj się odwołany”, noc teczek, listy, palenie kukły przed Belwederem, niedyspozycja ministra obalająca własny rząd i oddająca pełnię władzy postkomunistom, podawanie sobie nogi… I to tłumaczenie z rodem z piaskownicy: to nie ja, to ten czy tamten. Jakże daleko ledwie przez ćwierć wieku odeszli od siebie ludzie, którzy na początku tej drogi byli dla siebie braćmi gotowymi do najwyższych poświęceń. Co nimi dziś włada, że wygwizdują się, tupią, nie podają sobie ręki nawet podczas obchodów rocznic swych zwycięstw? Kim się stali, skoro nawet groby najbliższych nie potrafią Ich pojednać?
Grzegorz Skwarek