Komentarze
Zabawa w Amerykę

Zabawa w Amerykę

We Wrocławiu zorganizowano pierwsze w Polsce Targi Rozwodowe. I na pewno nie ostatnie. Zdaje się, że wchodzimy w nową świecką tradycję rodem z samej Ameryki. Nasi spece od robienia interesów zauważyli, że 65 tys. rozwodów rocznie to dla nich niezła gratka. Podobno chcą udowodnić, że można się rozejść łatwo i przyjemnie, nieźle się na tę okoliczność zabawić, a w dodatku pozostać w poprawnych stosunkach ze swoim eks.

Nie ulega wątpliwości, że imprezka jest co najmniej kontrowersyjna. Bo trochę trudno wyobrazić sobie wznoszących wspólne toasty czy szalejących na parkiecie byłych małżonków. Ale jeśli ma to być uroczystość odwrotna do wesela, to może i myśleć też trzeba odwrotnie. Tylko konkretnie jak? Dzieci zaprosić czy zostawić w domu? Co wprowadzić zamiast namiętnego pocałunku nowożeńców? A zamiast „gorzka wódka” co śpiewać? Choć przy dobrych chęciach i dobrej woli pewnie da się albo stworzyć nowy repertuar, albo przerobić stary. W zasadzie śpiewanka „ona temu winna” albo „on jest temu winien” pasuje też jak ulał do okoliczności rozwodowej. Pewnie wypadałoby też uruchomić coś na kształt wieczoru kawalerskiego/panieńskiego albo nocy poślubnej. Można nawet zorganizować konkurs na nazwę wyżej wymienionych czy burzę mózgów na pomysł ich zagospodarowania.

Idea reklamowanych od pewnego czasu przyjęć rozwodowych ma podobno na celu zasygnalizowanie, że nic takiego się w związku dwojga ludzi nie stało. Ot, wypaliło się i tyle. Należy więc zakończyć małżeństwo z fasonem i zacząć nowe życie. Zwolennicy wzmiankowanych „roz-wódek” argumentują, że skoro istnieją stypy, czyli przyjęcia organizowane po pogrzebach, to nie ma powodu dziwić się przyjęciom rozwodowym. No pewnie. Dobry marketing – i wszystko można zaakceptować. Powiedzieć, że świętujemy odzyskaną wolność. Brzmi nie najgorzej, ale zdaje się, że to tylko taka zasłona dymna. Jak by nie patrzeć, rozwód jest dowodem życiowej porażki, więc raczej trudno to uznać za wspaniały powód do fety. Po drugie, zawsze chyba boli rozstanie z kimś, kto był albo miał być najbliższy. Można by taką imprezę potraktować jako sposób na okolicznościowe otarcie łez. Swego rodzaju „ochotę na chwileczkę zapomnienia”.

Nie ulega wątpliwości, że ta nowa świecka tradycja to przejaw konsumpcjonizmu w naszym życiu. Wolny rynek małżeński. Popyt i podaż. Kulturalne rozstanie. Ale też niebezpieczeństwo. Bo oto przekonują nas, że jeśli coś się w małżeństwie nie układa, wystarczy zamówić firmę, która za odpowiednie pieniądze załatwi nam nowe, oczywiście lepsze życie. W zasadzie można próbować tak ludziom oczy zamydlić, jednak rzeczywistość jest trochę bardziej złożona i nie da się od niej uciec przy pomocy jakiegoś przyjęcia. Bo ono nie oswoi tego, co czeka nas następnego i jeszcze następnego dnia. Świętowanie małżeńskich rozstań wydaje się co najmniej dziwne i trudne do zrozumienia, wyraźnie natomiast można dostrzec w tym zabiegu coraz powszechniejszy hedonistyczny styl życia. I przekonanie, że wszystko można sprzedać. I kupić. Czy aby na pewno?

Anna Wolańska