Kiedy byłem (jestem?) chłopcem…
Długa, ale agonia postkomuny, dawała nadzieję na realizację marzeń, tym bardziej że 2 postsolidarnościowe partie zdawały się fantastycznie uzupełniać, co wróżyło przynajmniej złotą dekadę dla Polski. Nie zmartwił mnie nawet smutny rozpad koalicji PO-PiS na finiszu kampanii, bo dawał nadzieję na powstanie 2-biegunowej sceny politycznej, na której dokonywać się będzie wolna konkurencja o przychylność elektoratu, gdzie a argumentami będą pomysły na zmianę rzeczywistości. 3 lata po porażce, a rok po wyborczym zwycięstwie PO jesteśmy świadkami tego, jak kampania wyborcza przeszła w kłótnię, walkę, by na koniec przybrać formę wojny totalnej, w której zatraca się wszelkie wartości i – co gorsza – zapomina, o co poszło. W efekcie mamy gorszącą, niezrozumiałą dla obywateli łomotaninę, w której już nawet nie chodzi o zdobycie władzy. Zamiast projektów ustaw są filmiki, a zamiast dyskusji – inwektywy na poziomie budki z piwem, haki, spoty i portale. Tylko nie mamy odpowiedzi na pytanie, co dla nas, obywateli, z tego całego propagandowego bełkotu wynika.
Ktoś powie: szczęśliwy kraj. Wokół szaleje kryzys ekonomiczny o skali porównywalnej tylko do tego z 1929 r., a w Polsce największym problemem są dowcipy ministra lub wygłup posła o drugiej nad ranem. Ja powiem: nieszczęśliwy kraj, w którym w tym czasie prezydent i premier nie potrafią ustalić wspólnego stanowiska w najprostszych sprawach, a jeśli nawet się to uda, to w 5 minut pierwszy lepszy z kilkuset ich urzędników zrobi wszystko, by ten spokój zburzyć. W trwaniu w tym zgubnym klinczu utwierdza poczucie bezkarności, jaką daje świadomość braku przysłowiowego gajowego, który przepędzi obie partyzantki z lasu i wpuści trzecią siłę. Gajowy, czyli suweren zmęczony 2 latami konfliktów w poprzedniej koalicji, nie otrzymał przez ten rok ani jednego pozytywnego sygnału, że porażka nauczyła PiS czegokolwiek. Permanentne poszukiwanie okazji do kłótni i nieumiejętność promowania pomysłów na pozytywne rozwiązania pozwala PO na tkwienie w samouwielbieniu i słodkim nieróbstwie, które dla większości obywateli wydaje się atrakcyjniejsze od zadym. Tylko trzecia siła polityczna jest w stanie skłonić skłócone partie do zmiany myślenia na poziomie propagandy w poszukiwanie pożytecznych rozwiązań, w tym współpracy w najważniejszych sprawach. Ale nie ma jej dziś na polskiej scenie politycznej. Obumierająca lewica skupiona jest na walce 2 młodych liderów, z których jeden uwierzył, że Polska to Hiszpania. PSL będzie zawsze tylko języczkiem u wagi, a nie siłą zdolną porwać za sobą masy. Nieszczęściem okazuje się proporcjonalny system wyborczy i ustawa gwarantująca partiom dotacje z budżetu, co skutecznie utrąca wszelkie nowe inicjatywy i nie zmusza partii do zabiegania o popularność także w trakcie trwania kadencji. Mimo licznych zapowiedzi żadna z głównych sił nie strzeli sobie w kolano i nie odeśle wielkomiejskich liderów do biur poselskich na prowincji, albo – co gorsza – skarze swojego aparatu na pracę społeczną.
Na horyzoncie rządu nie widać chmur. Niestety niewiele w tym zasługi rządzącej koalicji, która przez rok sprawowania władzy, ograniczonej jedynie wizją prezydenckiego veta, nie dostała zadyszki z przepracowania. Chmury skutecznie przepędza nierozumiejąca suwerena konkurencja i brak wiary pozostałych, że społeczny ruch jest w stanie zmieść obecny układ i zbudować nową wartość. I tak „platformersi” mogą być pierwszą partią, która w całości nie tylko dotrwa do końca kadencji, ale jeszcze załapie się na następną. Jestem już dużym chłopcem, ale dla dobra mojego kraju jeszcze liczę, że ktoś wreszcie podziękuje spin doktorkom i posłucha, co szepcze suweren.
Grzegorz Skwarek