Dziwactwa księcia Hieronima
Niestety, okazało się, że to czcze obietnice, gdyż podczas przemarszu wojsk rosyjskich nie kiwnął nawet palcem.
Był to człowiek pełen sprzeczności. Wszystkich wokół oceniał jako złych, przewrotnych, niewdzięcznych, głupców i łajdaków. Niezmiernie czuły na pochlebstwa, siebie uważał za okaz cnót przerastających otoczenie. 15 stycznia 1750 r. zanotował opinię na swój temat, wyrażoną przez starościnę inowrocławską Dąmbską, że jest feniksem wszystkich zalet, znającym języki, muzykę, literaturę starożytną i wartości płci pięknej. Określenie z mitologii greckiej bardzo mu się spodobało, gdyż, oceniając starostę – jej męża, zanotował, że jest z gatunku, o który „jak o feniksów trudno”. Być może pochwała starościny spowodowała, że zaczął obmyślać, jak stworzyć w Białej instytucję, która uwieczni pamięć o nim.
Ponieważ był wielbicielem Fryderyka II i organizował swe państwo w duchu militarno-policyjnym, powziął zamysł stworzenia – na wzór akademii nieświeskiej swego brata – uczelni wojskowo-teatralnej. Według jego określenia miał to być „kadetenhaus” dla płci obojga, choć wykształcenie mieli odbierać osobno. Pod datą 17 marca 1750 r. zanotował: „Jeździłem do Ciciborka (obecnie Cicibór) obrać dom ten dla kadetek, które przy różnych językach, dobrej manierze, tańcach teatrowych i menuetów, robót różnych uczyć się będą, nie mniej zaś gospodarstwa”. Ale życie w otoczeniu podejrzliwego, kapryśnego, z roku na rok dziwaczejącego wielmoży stawało się nie do zniesienia. Przesadnej dyscypliny i książęcego zamiłowania do porządku nie mogli wytrzymać nawet żołnierze. Karał bowiem za byle uchybienie.
Na początku maja 1750 r., wieczorem, z koszar w Białej uciekło dwóch oficerów pochodzących z Kurlandii. Byli to Lemkin i Korkosz. Zbiegowie, wiedząc, że daleko nie ujdą, próbowali szukać schronienia w klasztorze bazylianów. Zakonnicy, w obawie, że utracą łaskę dobrodzieja budującego się kościoła, skierowali ich do klasztoru ojców reformatów. Ucieczkę wkrótce wykryto, a nawet dowiedziano się o miejscu pobytu zbiegów. Książę Hieronim wysłał gońców do klasztoru, aby natychmiast wydano uciekinierów. Ojciec gwardian (prawdopodobnie Niezabitowski) wykazał wielką odwagę. Odpowiedział wykrętnie, że wymaga to zgody prowincjała i zamknął furtę przed nosem wysłańców książęcych. Zirytowało to niepomiernie księcia Hieronima (niedawno otrzymał on tytuł chorążego W.K.L.). W gniewie nazwał gwardiana błaznem i przyrzekł więcej z zakonnikami nie pertraktować, tylko wytoczyć działa.
Ponieważ zapadał zmierzch, wydał rozkaz, aby skoro się rozwidni, otworzyć ogień z armat na klasztor. Ojcowie reformaci, widząc, co się święci, przez noc zdążyli wymalować na ścianie szczytu klasztoru wielkiego orła – herb Radziwiłłów. W tym czasie wyprawiono zbiegów z zakonu. Herb był oznaką zasługi, poświęcenia, waleczności i dorobku majątkowego… Widząc swój znak rodowy, Hieronim nie odważył się strzelać do niego, gdyż oznaczałoby to, że bezcześci i wyrzeka się swego dziedzictwa. Kazał zabrać armaty. Również zakonnicy zobligowani listem biskupa Riaucoura otworzyli bramę, ale oficerów nie znaleziono. Książę wściekły, że zbiegowie uszli, zaocznie skazał ich na śmierć, wysłał za nimi pogoń i wyznaczył nagrodę za ich doprowadzenie. Zapisał w swym diariuszu, że nie uczynił tego z zemsty, ale że płód szelmów należy wykorzenić w zarodku. Na różnych drogach uciekinierów szukało kilkuset konnych żołnierzy.
W międzyczasie Hieronim, chcąc poprawić sobie humor, oddał się myślistwu. Wkrótce zanotował: „dano mi znać o pięciu niedźwiedziach i dziku w puszczy sławatyckiej”, zaś pod datą 9 maja 1750 r.: „Przywieziono mi z puszczy (bialskiej) 4 niedźwiadków, które być mają dzieci tejże samej niedźwiedzicy ubitej 17 Apryla [kwietnia – J.G.] od ludzi moich”. Nieco później żałował, że jeleń rogacz przedarł się przez obławę i uszedł nietknięty postrzałem. Prawdopodobnie było to w lesie Floria koło Swór. Wreszcie pod datą 25 maja zapisał: „Co się przewlekło, to nie uciekło. Dowód czego dziś dwóch przeprowadzonych szelmów, a zdrajców moich Lemkina i Korkosza”.
Uciekinierów schwytano tuż przy granicy z Kurlandią, przyprowadzono do Białej i wtrącono do lochu. Ale wykonanie kary odwlekło się pół roku. Pojmanie zbiegów nie powstrzymało bynajmniej od ucieczki innych. 3 czerwca 1750 r. Hieronim zanotował: „Uciekło mi dwóch huzarów z zupełną bronią, za którymi pogoń wysławszy, mam w Bogu nadzieję, że rąk mych nie ujdą”. 10 czerwca szczęśliwy triumfował: „Przyprowadzono huzarów zbiegłych trzeciego, pod Warszawą złapanych, którzy lubo zasłużyli na życie, brać owym, choć mogę, nie każę, wskrzeszeniem nie dysponując”. Dlatego z rozkazu księcia otrzymali tylko rózgi pod pręgierzem, ale czy przeżyli, nie wiadomo.
Z księciem nie mogła wytrzymać też i druga żona, mimo że ciągle ją przepraszał i całował stopy. Raz próbowała wyjechać bez jego wiedzy. Wówczas listem pisanym z miasta Mordy przestrzegł ją, że musi być mu całkowicie posłuszna. Wreszcie, nie mogąc znieść jego dziwactw, latem 1750 r., zmyliwszy czujność szpiegów, uciekła na Pomorze do swojej matki. Mąż potraktował to jako czyn szelmowski i zapewnił, że odtąd nie chce jej widzieć na oczy. W listopadzie 1750 r. doszło do publicznego sądu nad Lemkinem i Korkoszem. Na karę śmierci skazano ich w maju, ale teraz książę wyreżyserował specjalne widowisko. Gdy już mieli pętlę na szyi, kat krzyknął: „pardon”. Sprowadzono ich z drabiny wisielczej, poczęstowano kopniakami i zakuto na trzy lata do taczek. Ale wyrok ten był zwykłą formalnością – nigdy już nie opuścili lochów.
Józef Geresz