Tak to się robi na Wschodzie
Przeciskając się między sklepowymi półkami, Putin najwięcej czasu spędził przy stoisku mięsnym. O zawrót głowy przyprawiły go ceny kiełbas i wieprzowiny. Wezwany przed srogie oblicze premiera i na wejściu przez niego zrugany właściciel supermarketu obiecał pokornie, że to się zmieni. W ciągu 24 godzin ceny towarów poszybowały w dół. Na paradoks zakrawa fakt, że po całym incydencie właściciel spożywczego koncernu wydał oświadczenie, w którym wyraził zadowolenie, że premier wybrał właśnie ich supermarket na cenowy rekonesans. Za to zadowolenie klientów trzeba by rozpatrywać w kategorii: „bezcenne”. Nikt jednak nie sprawdził, jak wyglądały ceny w 48 godzin po wizycie premiera. Miejmy nadzieję, że właściciel sklepu obawiał się kolejnego bliskiego spotkania z Putinem.
Podobne traumatyczne przeżycia ma za sobą jeden z rosyjskich oligarchów. Na jego nieszczęście do premiera Rosji dotarły informacje, że źle się dzieje w miasteczku, w którym ów biznesmen miał zakład produkcyjny, a jego pracownicy nie otrzymywali pensji. Putin postanowił więc zainterweniować, zjawiając się pod wskazanym adresem. Obecność premiera spowodowała diametralną zmianę otaczającej rzeczywistości. Po złożeniu podpisu na odpowiednim dokumencie zegar zaczął odmierzać czas, jaki właściciel zakładu miał na wypłatę zaległych pensji (kilka godzin) i na uruchomienie produkcji (tydzień). Rosyjski oligarcha wszystkie zobowiązania wypełnił terminowo.
I choć ktoś powie, że z ręcznym sterowaniem gospodarką już mieliśmy do czynienia i na dobre to nie wyszło, i że na usta ciśnie się dowcip z czasów słusznie minionej epoki, kiedy Gomułkę na jednym ze spotkań z robotnikami pytano, dlaczego w sklepach nie ma rajstop, a on odpowiadał: „Jak to nie ma? Moja żona wczoraj poszła do sklepu i kupiła!”, to i tak najważniejsza jest skuteczność. A tej rosyjskiemu premierowi odmówić nie można. Nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że są już społeczne listy z nazwami miejscowości, w których źle się dzieje i w których, jak za dotknięciem magicznej różdżki udałoby się rozwiązać problemy.
Władimir Putin byłby również świetnym produktem eksportowym. U nas na pewno miałby pełne ręce roboty. A wystarczy wyobrazić sobie, jakie mogłyby być efekty… Na przykład cały kraj opleciony siecią autostrad. Przecież do tego wystarczyłoby kilka gospodarskich wizyt, wytarmoszeń za uszy osób odpowiedzialnych za opieszałość, parę podpisów na dokumentach – i już mamy wstęgę szos z ograniczeniem prędkości do 120 km/h. Albo jeszcze bardziej pilna sprawa – jedno pstryknięcie palcem premiera, a zbiorniki retencyjne i wały przeciwpowodziowe, których nie zbudowano w ciągu 10 lat, pojawiłyby się w tydzień.
Już myślałam, że chociaż nasi politycy zaczną wzorować się na Putinie, kiedy w zwykły dzień w osiedlowym spożywczaku spotkałam lokalnego parlamentarzystę. Miałam nadzieję, że za moment zrobi wojnę o ceny owoców, które skrzętnie wybierał. Ale nic z tego. Podszedł do kasy i grzecznie zapłacił. A warto jeszcze dodać, że rosyjski premier na spotkaniach rządu zwykł pytać: „Co dobrego zrobiliście w tym tygodniu dla narodu rosyjskiego? Nic? To za co bierzecie pieniądze?”. Ciekawe, co na analogiczne pytanie odpowiedzieliby polscy ministrowie.
Kinga Ochnio