Chcemy być sobą (!?!)
Wydawać by się mogło, że dzisiejsze czasy to doskonała realizacja swoistego pragnienia naszego pokolenia. Wybici na niepodległość nie tylko w wymiarze państwowym, ale przede wszystkim w kontekście własnej autonomii, mogąc ujawniać światu i innym ludziom swoje sposoby myślenia, hierarchie celów życiowych oraz własny sposób życia, możemy głosić wszem i wobec, że życie nasze wreszcie jest autentyczne. Czy aby na pewno?
Śmierć „króla”
Wieść o śmierci Michaela Jacksona również i mnie zaskoczyła. Nagła wiadomość z Los Angeles, podana natychmiast przez wszystkie portale informacyjne, była jakimś (przynajmniej w sferze sensacyjności) wydarzeniem. W końcu każdy z nas przynajmniej raz na dyskotece lub prywatce zatańczył do jego muzyki. A teledyski „Billy Jean” czy „Thriller” fascynowały każdego młodego człowieka.
Trudno więc nie zatrzymać się na chwilę w biegu codzienności. Jednakże swoista „Jackomania”, która zapanowała w mediach po śmierci właściciela Neverlandu, zaczęła mnie zastanawiać i napawać pewną odrazą. W końcu mówimy o śmierci człowieka, śmierci, która ma ponoć swoje drugie dno i nie jest tak krystalicznie czysta w swojej wymowie. Zaś ceremonia pogrzebowa, która zamieniona została w możliwość lansowania się różnych wykonawców muzycznych, polityków i innych gwiazd sprawiła, że zacząłem z daleka omijać temat Jacko.
Słuchając jednak wypowiedzi niektórych przedstawicieli świata mediów i show-biznesu, odniosłem wrażenie, że mówią oni o czymś zastanawiającym. Otóż ze wszystkich stron płynęły stwierdzenia, że Jackson był człowiekiem, który zrealizował swoje marzenia. Innymi słowy, był szczęśliwy i autentyczny, bo tak chyba należy określić człowieka zrealizowanego życiowo. Kiedy natomiast obejrzałem film dokumentalny – rozmowę z Michaelem Jacksonem, wówczas dostrzegłem człowieka przerażonego swoim dorosłym życiem, skrytego za wyimaginowanym Piotrusiem Panem, marzącego o jakiejś ziemi obiecanej szczęśliwego życia. Zobaczyłem człowieka, który mógł zmieniać wszystko w swoim życiu zewnętrznym, i czynił to z wielką skrupulatnością, ale nie mógł zmienić jednego – własnej przeszłości, której bał się najbardziej. Człowieka, który nie mógł pojednać się z tym, co nosił w swoim wnętrzu i przed czym uciekał albo w show-biznes, albo w imaginowanie światów możliwych. Fakt, że w swoim testamencie odrzucił możliwość obdarowania byłej żony (drugiej zresztą) i ojca, którego obraz swoiście sadystyczny kreślił przed słuchaczami owego wywiadu, wskazuje jednoznacznie na niezaleczoną ranę w sercu.
Można więc śmiało postawić pytanie o autentyczność owej „ikony popu”. Które jego oblicze było prawdziwe, to sprzedawane publicznie, czy to, które skrzętnie skrywał przed światem i, co ważniejsze, przed samym sobą? Na czym właściwie w jego przypadku polegała owa autentyczność, która miała być motorem działań zmieniających zewnętrzne życie? Czy liczne operacje plastyczne, wyimaginowany świat Neverlandu i szokujące publiczność pokazy nie były parawanem mającym pomóc w ucieczce przed samym sobą? I czego właściwie uczył on swoich fanów?
Autentyczność w świecie popkultury
Dzisiaj każdy, nie tylko młody, człowiek głosi, że jedną z naczelnych wartości w jego życiu jest autentyczność. Problem w tym, że nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, co mówimy i co czynimy. Rozmawiając z młodymi ludźmi na temat ich fascynacji i wzorców osobowych, natykamy się od samego początku na temat autentyczności. Stanowić ma wręcz ona kryterium oceniania luminarzy tego świata. Ale czy w życiu wypowiadających się ludzi taka autentyczność rzeczywiście jest? Czy nie jest tak, że kolejna moda, kolejne trendy, kolejne „uznane” poglądy i idee stanowią treść ich życia, tworząc substytut własnej egzystencji?
Bycie sobą jest niezwykle trudne. Zakłada bowiem konieczność wytłumaczenia przed innymi własnego toku myślenia i swojego zachowania. Nie wystarcza proste stwierdzenie: „Bo ja taki jestem”.
Patrząc na ludzi poubieranych tak samo, mówiących takim samym slangiem, co więcej, nie umiejących powiedzieć, dlaczego taki styl życia jest dla nich pociągający, można dojść do wniosku, że nie istnieje żadna autentyczność, a ideałem staje się obecnie ucieczka przed własnym życiem. Bo jest to ucieczka przed odpowiedzialnością. Może właśnie dlatego wyśmiewa się dzisiaj ideę Sądu Ostatecznego, bo nie chcemy być odpowiedzialni za nasze życie. Powtarzające się coraz częściej samobójstwa wśród młodych ludzi stanowią swoisty sygnał ostrzegawczy, że nawet będąc „fajni” w wymiarze zewnętrznym, w gruncie rzeczy nie radzą sobie z własnym wnętrzem, z tym, co w nich siedzi. Podobnie sprawa ma się także, gdy idzie o szokującą zewnętrzną oryginalność w sposobie bycia czy ubierania. Ostatecznie mamy do czynienia ze społeczeństwem gromadnej ucieczki, którzy od „ja” uciekają w „się”, od odpowiedzialności za własne życie w gromadne, by nie powiedzieć w stadne, zachowania nieobciążone konsekwencjami.
On był dla nich bogiem
Wypowiedź Zbigniewa Hołdysa w jednej ze stacji telewizyjnych, natychmiast skontrowana przez innych rozmówców, jest jednak jakąś wskazówką owej Jackomanii. Rzeczywiście, jeśliby w dzisiejszej popkulturze dostrzec te elementy ucieczki, wówczas Michael Jackson jest swoistym „bogiem”. Ucieleśnia on tę właśnie kulturę, która wybielając skórę, stara się zapomnieć o czerni ducha. Lecz dodać trzeba jeszcze jedną ważną kwestię. Taka kultura jest na rękę tym wszystkim, którzy doskonale zarabiają na masowej produkcji, nie tylko mediom, ale również innym koncernom.
Jeśli człowiek stara się żyć autentycznie, wówczas wciśnięcie mu jakiegoś produktu wymaga uzasadnienia, racjonalnego wywodu, a i przekonać go niełatwo. W gromadzie wystarczą hasła i slogany, aby tłum rzucił się i wykupił to, co podawane mu jest jako modne i trendy. Lansowanie Jacksona na króla popu ma i ten wymiar. Szkoda, że tego nie zauważamy. Bo powtarzanie, że chcemy być sobą do czegoś chyba zobowiązuje.