Komentarze
Źródło: DREAMSTIME
Źródło: DREAMSTIME

Po pierwsze…

Bardzo często powtarza się jako frazę w dyskusji o współczesnych problemach Polaków (ale nie tylko) zdanie autorstwa Billa Clintona z kampanii prezydenckiej 1992 r., będące jego sloganem wyborczym: „Po pierwsze gospodarka, głupcze!”.

Zdanie to ma dyskredytować przeciwnika politycznego, wskazując, że zajmuje się on sprawami niepotrzebnymi społeczeństwu, które przeżywając trudności gospodarcze, w ich rozwiązaniu upatruje zasadniczą możliwość zaspokojenia wszelakich swoich potrzeb. I jak to się ma zazwyczaj, zdanie to jest swoistym „Amen” każdej dyskusji. Problem w tym, że jest to po prostu wybieg erystyczny.

Kwestia noża?

Niezastąpiony w swojej aforystyce Stanisław Jerzy Lec zawarł w „Myślach nieuczesanych” znamienne pytanie: „Jeśli ludożerca je widelcem i nożem, to już jest postęp?” Można pomyśleć, że kwestia ta znajduje się daleko od interesującego mnie tematu. Ale ona właśnie dotyka najbardziej i obnaża idiotyzm Clintonowskiej frazy. Zakładając, że człowiek uzależniony jest od posiadanych środków materialnych, zdaje się wskazywać, że stan posiadania powinien przejść w stan szczęśliwości. Innymi słowy: dużo mam, więc moje szczęście jest wprost proporcjonalne do tego, co posiadam.

Problem w tym, że rzeczywistość przeczy takiemu równaniu. Nie trzeba odwoływać się do znakomitej powieści Dickensa „Opowieść wigilijna” i postaci Ebenezera Scrooge’a, aby potwierdzić tę konstatację. Przykłady z życia celebrytów są najlepszą ilustracją. Człowiek posiadając coraz więcej, a właściwie tylko w tym upatrujący swojego zabezpieczenia życiowego, nieustannie poddawany jest parciu, aby stan posiadania powiększać, ponieważ w ten sposób powiększa swoje szczęście. Wytworzenie jednakże stanu gonitwy za środkami materialnymi sprawia, że zatraca siebie, wcześniej czy później lądując w uzależnieniach bądź cynizmie życiowym. Aby czuć smak życia, musi karmić je nieustannymi nowościami, zmieniać i doświadczać ciągle nowego, ponieważ nic nie jest dla niego stałe. Wszak „nic nie może wiecznie trwać…”. Upatrywanie jedynej podstawy własnego życia, a właściwie jego wartości, w tym, co związane z materią, mówiąc precyzyjniej w środkach finansowych, sprawia, że życie człowieka wcześniej czy później zamyka się w granicach materii. I nie chodzi mi tutaj tylko o kwestie religijne, bo takie wyjaśnienie byłoby najłatwiejsze. Wystarczy popatrzeć chociażby na życie kulturalne celebrytów. Przykro jest to powiedzieć, ale zazwyczaj dostrzec można w nim zwykły snobizm. Po prostu w pewnych miejscach należy przebywać, bo taki jest trend; gdzie indziej pojawiać się nie wolno, bo moda dyktuje inaczej. Pustka i nienasycenie wewnętrzne sprawiają, że nie zauważają własnej małości, dlatego każdy, kto im ją wskaże, jest przez nich napiętnowany.

Całkiem niedawno mieliśmy przykład z Ludwikiem Dornem, który użył starego terminu „wykształciuchy”, za co został zlinczowany medialnie. Słoma jednakże zawsze wyłazi z butów i nie ma co się dziwić, że ten czy tamten wielki tego świata nagle zaczyna mówić wulgaryzmami. Przed własnym wnętrzem się nie ucieknie.

Nie potępiajmy pieniędzy…

Nie chciałbym jednak, by ta wypowiedź stanowiła kanwę do stwierdzeń o wręcz stoickim nastawieniu do dóbr tego świata. Możemy sobie dywagować, ale każdy z nas wie, że pieniądze są potrzebne do funkcjonowania w tym świecie. Trzeba przecież zakupić żywność, odzież, zapłacić za mieszkanie, a jak się da, to również zaoszczędzić parę groszy. Problem w tym, że to pieniądz jest dla ludzi, a nie odwrotnie.

Historia ukazuje sporo przykładów wielkich tego świata, którzy umieli właściwie gospodarować pieniędzmi, a ich dobra przynosiły i nadal przynoszą ludziom możliwość obcowania z pięknem, dobrem i miłością. Wydaje mi się, że Jan Kochanowski miał rację w pewnej intuicji, którą zawarł w swoich „Pieśniach”: „Ten panem, zdaniem moim, kto poprzestał na swoim”. I nie jest to tylko kwestia zazdrości, ale ukazania, że właściwie ukształtowany człowiek, bogaty wewnętrznie, jest w stanie wyprowadzać dobro z tego, co znajduje się w jego posiadaniu. Jeśli już cokolwiek należy potępiać, to nie dobra materialne, bo te są tylko jakimś narzędziem, ile raczej człowieka, który nimi operuje. Zatem teza, która stała się kanwą wyborczej kampanii Billa Clintona (i nie tylko jego), jest całkowicie fałszywa. Cóż z tego, że będziemy bogaci, skoro ubóstwo ducha pojawi się wcześniej czy później. Istotą działania politycznego nie może być tylko zapewnienie warunków przeżycia, ale przede wszystkim stworzenia ram kształtowania się człowieka w jego bogactwie duchowym.

Tymczasem nawet dzisiejsza edukacja młodego pokolenia nastawiona jest na umiejętność zarobkowania. Tragedią są młodzi ludzie, którzy nieźle operują pieniędzmi i są dla nich w stanie zrobić wszystko, a nie umieją się właściwie wysłowić czy też czynią potworne błędy gramatyczne i ortograficzne. Zasłonę milczenia spuścić należy na stan chociażby czytelnictwa w Polsce, szczególnie gdy chodzi o młode pokolenie, choć i wśród starszych również nie brakuje ciekawych przykładów. Lecz najgorszym w tym jest fakt, że mamy do czynienia z praktycznym marksizmem, zgodnie z którego tezami nasz byt materialny jest jedynym czynnikiem kształtującym świadomość. Od tego stwierdzenia do manipulacji człowiekiem (nie tylko genetycznej) już mały kroczek. Zamiast człowieka otrzymujemy tylko maszynę. I cóż dziwić się temu, że młodzi dzisiaj w dużej mierze nastawieni są na osiąganie maksimum przyjemności z życia bez oglądania się na konsekwencje?

Po co są „czasy zakazane”?

W tym kontekście dostrzec można jasno, jak wielkim błogosławieństwem dla wierzących są tzw. czasy zakazane, czyli takie okresy w życiu, gdy człowiek może nabrać dystansu do tego, co związane z dobrami materialnymi (warto spojrzeć na funkcję postu). Nie są to tylko „elementy znęcania się Kościoła na ludem wiernym”, ale raczej danie możliwości człowiekowi, by odkrył swoje wewnętrzne bogactwo ofiarowane mu przez Stwórcę i Zbawiciela, a także zrewidował własne życie w odniesieniu do jego celu ostatecznego. Czasy zakazane to genialna możliwość odkrycia, dzięki czemu „umiem cierpieć biedę i umiem obfitować”. To odkrycie piękna bycia człowiekiem, a nie wytworem relacji społeczno-ekonomicznych. Tylko czy znowu nie ulegniemy tanim kampanijnym sloganom?

Ks. Jacek Świątek