Czy Kościół jest polityczny?
Tymczasem nie chodzi mi o rozgrywki międzypartyjne czy też o zasiadanie w parlamencie. Pytanie, które stawiam, jest znacznie głębsze. Mijająca w tym roku 28 rocznica wprowadzenia stanu wojennego przypomina, jak zawsze, przestrzeń wolności, która stworzona została w świątyniach i salach przyparafialnych, jak również konkretne zaangażowanie się Kościoła instytucjonalnego w pomoc ludziom represjonowanym czy też dotkniętym przez działania władz państwowych. Obchodząc rocznicę obrad Okrągłego Stołu, nie sposób nie zauważyć zasiadania przy nim przedstawicieli Kościoła, którzy nie z własnej inicjatywy, ale z ramienia Episkopatu Polski, brali w tych obradach udział.
Sprawa nie dotyczy tylko Kościoła w Polsce. Ostatnia encyklika Benedykta XVI „Caritas in veritate” również dotyka tego problemu. Czy nie ma zatem swoistej ambiwalencji w działaniach Kościoła, który z jednej strony ukazuje się jako instytucja ponadpolityczna, a z drugiej w swoich działaniach zdaje się wprost wchodzić w dziedzinę życia politycznego?
Potrzeba obalenia mitu
Pierwszą zasadniczą kwestią jest obalenie mitu „Kościoła pozapolitycznego”. Nikt oczywiście nie chce tworzyć partii politycznej pod nazwą „Kościół”, jednakże fakt nieangażowania się w dynamikę wyborczą nie oznacza zamykania oczy i nieprzykładania ręki do tego, co dzieje się w sferze społecznej. Kościół, będąc instytucją w jakiejś mierze ponadnaturalną, zainteresowaną przede wszystkim zbawieniem człowieka, nie może jednak zaprzeczyć, że to „zbawianie człowieka” dokonuje się w konkretnej sytuacji społeczno-ekonomiczno-politycznej. Nie może abstrahować od tego, co dzieje się na ziemi, mówiąc tylko o tym, co czeka nas w niebie. Jako depozytariusz prawdy o człowieku w kontekście zbawienia, ma obowiązek głoszenia tej prawdy także w wymiarze ziemskim. Dla przykładu: mamy przedstawicieli dwóch partii, np. X i Y. Przedstawiciel partii X głosi, że człowiek staje się człowiekiem dopiero w wieku 5 lat, więc do tego czasu nie jest istotą ludzką i można go traktować jak zwyczajne zwierzę lub rzecz. Natomiast przedstawiciel partii Y uważa, że człowiekiem jesteśmy od samego początku, czyli od momentu poczęcia, zatem ochroną należy objąć dzieci nienarodzone. Głoszona przez Kościół prawda o bycie ludzkim z natury rzeczy sytuować będzie Kościół po stronie partii Y.
Możliwe, że przytoczony przeze mnie przykład jest cokolwiek schematyczny, ale pokazuje jasno, że nie można mówić o pozostawaniu Kościoła na marginesie tego sporu politycznego. Przykład przykładem, ale sprawa dotyczy także najbardziej prozaicznych spraw w życiu społeczności, jak np. organizacja handlu w dni świąteczne. Zaangażowanie Kościoła wynika jednakże nie z zainteresowania przejęciem władzy w danym państwie, ale z konieczności obrony prawdy o człowieku w kontekście zbawienia. Kościół nie może postępować zgodnie z zasadą: niech oni się biją, a my będziemy robić swoje. Sfera polityczna nie jest przecież czymś dodanym do człowieka, ale wynika z jego społecznej natury. Każdy człowiek jest stworzeniem politycznym także i w tym znaczeniu, że idee polityczne nie są czymś obojętnym dla członka danej społeczności. Biorąc to pod uwagę, Kościół oszukiwałby człowieka, gdyby tworzył mit własnej bierności politycznej.
Polityka równych odległości?
Daje się dzisiaj słyszeć głosy, że Kościół powinien zachować jednakowy dystans do wszystkich podmiotów politycznych na scenie państwowej. Problem w tym, że to niemożliwe. O ile możliwy i konieczny jest dystans w sensie instytucjonalnym (żadna partia nie może wchłonąć Kościoła ani być przez niego wchłoniętą, a tym bardziej żądać wyłączności na reprezentowanie go, bo ten reprezentuje się sam), o tyle konieczność głoszenia prawdy z natury rzeczy będzie sytuować Kościół bliżej którejś strony sceny politycznej. Trudno to może powiedzieć, ale polityka równych odległości pomiędzy partiami politycznymi jest polityką albo tulenia uszu po sobie, albo kunktatorstwem obliczonym na doraźne korzyści materialne bądź polityczne. Dystans Kościoła względem polityki może oznaczać tylko jedno, a mianowicie, że Kościół zachowuje dla siebie możliwość krytyki każdego podmiotu politycznego pod kątem prawdy, której jest depozytariuszem. Dbałość o dobro każdego człowieka nie oznacza bowiem, że Kościół odrzuca możliwość, a niekiedy wręcz konieczność, napominania lub krytykowania postaw i idei w sferze politycznej. Głoszenie potrzeby nawrócenia nie może oznaczać przymykania oczu na tezy głoszone w takich czy innych środowiskach. Nawrócenie nie oznacza bowiem tylko przekonania do chodzenia do świątyni lub uczestnictwa w życiu liturgicznym czy parafialnym, ale przyjęcie konkretnej logiki myślenia, a to wiąże się z akceptacją takich czy innych prawd objawionych. Sfera wiary obejmuje więc także w jakimś stopniu scenę polityczną i na niej się wyraża.
Ludzi Kościoła są wszędzie?
Modną dzisiaj jest teza, że wierzących można odnaleźć w każdej partii politycznej, więc Kościół nie może dzielić ugrupowań na dobre i na złe. Pokraczność tej tezy ukazuje się w samej jej strukturze. Oznacza ona bowiem, że skoro w jakimś ugrupowaniu lub miejscu będą ludzie, którzy mówią o sobie, że są wierzący, Kościół nie może odnosić się do nich krytycznie, ale powinien wchodzić w dialog. No cóż, skoro więc są tacy „wierzący”, którzy korzystają z usług domów publicznych, ma to oznaczać, że Kościół nie powinien potępiać tego procederu? Fakt pojawiania się osób, określających się jako „wierzące”, w strukturach organizacji głoszących tezy niezgodne z nauczaniem dogmatycznym i moralnym Kościoła, jest świadectwem albo niezrozumienia przez nie prawdy głoszonej przez Kościół, albo nieuznawaniu przez nie tych prawd, co automatycznie sytuuje je poza Kościołem, a używanie przez nie określenia „wierzący” to po prostu nadużyciem. Jest jeszcze jedna możliwość, niestety najgorsza. Oznaczać to może rozmycie nauki Kościoła prowadzące do całkowitej dowolności. Ale to znaczyłoby tylko, że Kościół, jako sól ziemi, utracił swój smak.
Ks. Jacek Świątek