Sens
Byłam przekonana, że mój ojciec, dla którego miałam tak wiele szacunku i który był dla mnie autorytetem, zwariował. Po paru latach powszechnego kształcenia miałam bowiem obraz zupełnie innych relacji ze Związkiem Radzieckim. Przecież to był przyjaciel, który najpierw dał nam wolność w 1918 r., a potem złożył ogromną ofiarę, żeby pokonać wspólnego wroga – nazizm. Słowa ojca były więc dla nie wtedy traumatycznym przeżyciem. W skrytości ducha modliłam się za tego bliskiego mi człowieka, któremu, widocznie, wszystko się pomieszało: przyjaciele i wrogowie, agresorzy i wyzwoliciele.
Do dziś nie opuszcza mnie myśl, jak blisko byliśmy tego, żeby pamięć o Katyniu wymazać z narodowej świadomości. Albo raczej utrzymać nieświadomość zdarzeń. Stało się jednak inaczej. Zdobywana w tzw. drugim obiegu wiedza pozwalała choć w niewielkim stopniu dotknąć prawdy. Czy to podczas studiów, czy jeszcze w szkole średniej, zawsze znalazł się ktoś, kto jakimś słowem, gestem, przypomnieniem dołożył cegiełkę do tej wiedzy – wtedy tajemnej. Czasem zdarzało się dyskutować, czy warto tę świadomość przechowywać, skoro sojusznik potężny, a pamięć zdradliwa.
Rok 1980 pokazał, że warto. I że nie samym chlebem żyje człowiek. Że są ideały, których należy strzec. Za które, jeśli trzeba, oddać nawet życie. W rzeczywistości po r. 1989 wydawało się, że ogłoszenie światu prawdy o losach polskich jeńców wojennych na terenie byłego już ZSRR to kwestia wyartykułowania. A jednak nie. Świat nie chciał tej prawdy przyjąć do wiadomości. Światu niepotrzebny był taki balast. Ani, wcześniej , w Teheranie czy Norymberdze, ani, jak się okazało, wiele lat później. Tych, którzy byli niezłomnymi orędownikami walki o tę prawdę, o nazywanie rzeczy po imieniu, określano mianem wichrzycieli, podżegaczy, ludzi małostkowych czy pełnych prowincjonalnych, zaściankowych kompleksów. Nowa rzeczywistość wymagała bowiem nowej (nowoczesnej) postawy. Przynależność do Unii wyzwoliła u wielu chęć zademonstrowania daleko idącej europejskości, która nierzadko zaczynała się i kończyła na kpinach z własnej tożsamości narodowej czy ignorowaniu ważnych historycznych zdarzeń.
Życzliwi(?) napominają: żadnych analogii, żadnych symboli, to takie nieracjonalne, ba, wybiegające poza granice przyzwoitości nawet. Ale czy mogła być bardziej symboliczna śmierć niż smoleńska katastrofa samolotu? Zważywszy czas, miejsce i ludzi? Zważywszy reakcje świata na to, co się stało. Wtajemniczeni mówią, że w życiu nie ma przypadków. A już na pewno nie są przypadkowe takie zdarzenia. Czy to znak naszego przymierza z Bogiem, który „w nieszczęściach samych pomnaża naszą sławę”? Tak czy inaczej – On o nas pamięta. Może potrzeba jeszcze, żebyśmy my pamiętali o nim. Także wtedy, gdy skończy się narodowa żałoba.
Anna Wolańska