Kultura na fali
Zaplanowane jako sielskie spotkanie starych znajomych zebranie Komitetu Honorowego Bronisława Komorowskiego okazało się być kolejną pyskówką przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, w którym słowa zaczynają grać rolę jedynie pomocniczą w igrzyskach pod hasłem: „Kto mocniej dokopie Kaczorowi”. Amnezja dotknęła chyba samego kandydata na prezydenta, gdyż wydawał się zapomnieć własne słowa, wypowiedziane na sesji parlamentu po katastrofie smoleńskiej, gdy zwrócił uwagę, że nie zawsze w polityce dbano o słowa i o ich powściągliwe używanie. Problem jest o tyle ciekawszy, że jak dotąd z przeciwnej strony nie padło ani jedno słowo, które mogłoby być uznane za jątrzące (piszę o sytuacji po 10 kwietnia). Skąd więc poziom agresji przybierający na sile już nie w tempie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę? Odpowiedzi są tylko dwie. Albo jest to strach przed okazującą się siłą pretendenta PiS-u do funkcji prezydenta, albo trudność (by nie powiedzieć niemożliwość) odnalezienia nowego języka, bo dotychczasowy slang PO stał się dla niej językiem rodzimym.
Rodzinne spotkanko
Można by powiedzieć, że zorganizowane w Pałacu na Wodzie w Łazienkach spotkanie światka kultury, sportu i autorytetów mogło być nawet imponującym wydarzeniem. Mogło być, ale się nie stało. Zdaje się, że miał tego świadomość Donald Tusk, który oficjalnie poparł kandydaturę Bronisława Komorowskiego, skoro przez większość tego spotkania siedział w pierwszym rzędzie z miną jakby zasępioną. Bo jaką można mieć minę, gdy „autorytety” głoszą, iż trza wojnę domową ogłosić, kontrkandydata wyzywają od człowieka, który jest znawcą hodowli zwierząt futerkowych, który nigdy nie był ojcem niczego i nikogo, a w poetyckiej wenie głoszą nawet, że jego charyzma jest jakoby pochodną psychopatycznych cech charakteru. Co innego Bronisław Normalny, on nie tylko, że spokojny, koncyliacyjny, ale nawet deszczowe chmury rozgania, co w kontekście zbliżających się wakacji jawi się dla tychże „autorytetów” najważniejszym problemem naszego kraju, a może i świata, bo jakoś nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że którykolwiek z przemawiających spędzi wakacje na polskim wybrzeżu. I nawet ciężkawy żart Bronka Normalnego nikogo nie obraził, bo choć niektórzy z Krakowa przybyli, to jednak w genach mają inne pochodzenie, np. z Suwałk. Dziwnym więc był wyraz miny pana premiera, bo wszak ci wszyscy przemawiający zdawali się dostosowywać do retoryki, którą sam Donald Tusk jeszcze do niedawna proponował, stwierdzając podczas konwencji PO: „Bolszewicki temperament Kaczyńskiego i socjalistyczne poglądy na rolę państwa i na gospodarkę upodabniają go, nawet nie do Kwaśniewskiego, lecz do starszych kolegów byłego prezydenta, tych których nazywano kiedyś betonem PZPR.” A może zrozumiał jedną ważką rzecz, że oto ci wszyscy ludzie, zebrani w sali pałacu, który był siedzibą króla Polski, któremu za pomocą 100 tys. rubli koronę na głowę włożyła była kochanka, caryca Katarzyna II, że ci wszyscy ludzie poczuli się znowu u siebie. Nie tyle w serwilistycznym poddaniu się tej czy innej zewnętrznej potędze, ale raczej na ubitej i znajomej glebie pomówień i skandalicznych puent, które każą nazywać Kaczyńskiego dewiantem, nekrofilem, łajniakiem, durniem etc. Którzy są w stanie wszystko zrobić, aby tylko nie zostać posądzonym o obciach i stale znajdować się na fali, z wyżyn swego „Olimpu” oceniając motłoch polski.
A może jednak strategia?
Sceny z Pałacu na Wodzie, mogące stanowić dla niejednego seksuologa przyczynek do pracy nad zjawiskiem swoistego zbiorowego dogadzania sobie, mogą być jednak i elementem pewnej strategii działania. Pamiętając zachowania sprzed i w trakcie kampanii wyborczej 2007 roku, można odnieść wrażenie, że politycy PO chcą powrócić do tego samego sposobu zbijania przeciwnika politycznego. Powrót Janusza Palikota do przestrzeni publicznej (swoją drogą dziwnie podkreślony przez naszą diecezjalną rozgłośnię) zdaje się być tego dowodem. Strategia ta ma jakby dwie strony. Z jednej doprowadza się do relatywizacji tragedii smoleńskiej, z drugiej dyskredytuje się przeciwnika (Jarosława Kaczyńskiego) nie za pomocą argumentów, ale za pomocą „zabawnych” zbitek słownych. Palikot, ogłaszając swoją „śmierć” pod Smoleńskiem, stara się postawić na równi ze śp. Lechem Kaczyńskim, którego wcześniej uważał za „chama” i przyczynę wszelkich nieszczęść dla Polski. Z drugiej zaś, przy pomocy dawnych określeń, stara się zdyskredytować przeciwnika politycznego. Na jego blogu pojawiły się już określenia typu: „Czy Polska jest najważniejsza dla ludzi, którzy do 2007 roku budowali państwo wewnętrznych waśni, ingerujące w obyczajowość, przesycone podejrzliwością, podsłuchami i judzeniem jednych przeciwko drugim?”, zaś jego komentatorzy podchwycili ten styl, stwierdzając np. „Nie chcę tylko, aby prezydentem mojego kraju został Jarosław, człowiek o socjopatycznej osobowości. Nie chcę mieć kanalii za prezydenta, czy to tak trudno zrozumieć”. Jak widać, choć o zmianie się tyle mówi, to jednak nic się nie zmieniło.
Przesadna szczerość
W swoim przemówieniu na zebraniu Komitetu Honorowego Andrzej Wajda miał jednak moment szczerości. Poinformował bowiem zebranych, że koniecznym jest „odzyskanie” TVP, bo przecież bez tuby Bronek nie wygra. Przy okazji jednak zauważył, że kandydat PO ma poparcie TVN i jeszcze jednej stacji prywatnej. Biorąc to pod uwagę, można zadać pytanie o „bezstronność” dziennikarzy tychże stacji. Chcąc zachować dobre imię, powinni oni natychmiast zażądać od „Sztukmistrza z Krakowa” sprostowania, a jeśli takie by nie nastąpiło, wówczas wkroczyć na drogę sądową. Skoro jednak tak się nie stało, można słusznie przypuszczać, że zgadzają się ze słowami Oscarowego reżysera. W takim razie nie można dziwić się takim stwierdzeniom z blogu Jarosława Kuźniara: „Problem PiS polega na tym, że nikt nie widzi obciachu w całokształcie. Wesołe z pozoru wezwania „zwyciężymy” brzmią jak marsz żałobny. (…) Problem PiS polega na tym, że głos rozsądku brzmi tam jak Poncyliusz po weekendowej kastracji”. Ale przecież, jak podkreśla prezenter TVN, to jego własne zdanie. Czyżby? Wajda się myli?
Ks. Jacek Świątek