Mały traktacik po sesyjnych mękach (niektórych)
Rusza sesja letnia, z którą wiążą się zazwyczaj wyroki (nie Boskie, lecz ludzkie) być lub nie być studentem. Nawet wizja wrześniowych poprawek, czule nazywanych kampanią wrześniową (Blitzkrieg) lub kampanią ziemniaczaną (wykopki), nie łagodzi napięcia związanego z traumą sesyjną. I nie dziwota, że właśnie w tym czasie można odnaleźć w prasie i innych mediach lamenty i głosy trwogi odnoszące się do naszego szkolnictwa, nie tylko wyższego. Stan polskiej umysłowości, szczególnie młodego pokolenia, wykazała matura w swojej części matematycznej. Lecz nie tylko ona. Pewne zachowania młodzieży akademickiej również zdają się być zwiastunem swoistego tsunami w sposobach i efektach polskiego studiowania. Ale do rzeczy.
„Jakiż to chłopiec piękny i młody? Jaka to obok dziewica?”
W większości wyobrażeń o wykształconej młodzieży, najczęściej z wielkich miast, mamy do czynienia z pewną nostalgią, którą na własne potrzeby nazywam „efektem Barbary Niechcic”, a mianowicie romantycznym mężczyzną, który potrafi dla ukochanej zerwać kwiecie, nie zważając na zniszczenie garnituru, a ponadto jest szalenie szarmancki i dobrze wychowany. Brzydkie słowo nie pojawi się nigdy na jego ustach, a mowa jego przewyższy nawet retoryczne przemowy starożytnych. Tak myśląc, spoglądamy na dzisiejszą młodzież akademicką i napotykamy na straszliwą dla nas konstatację. Otóż ona taka zdaje się nie być. Czytałem nawet niedawno pewien felieton, w którym autor wręcz ze zgrozą opowiadał o rozmowach czekających na obronę magisterską młodych ludzi. Pomijając już słownictwo z przerażeniem konstatował, że nawet zakres tematyczny tegoż dialogu odbiegał od wzorca „wykształconego i wyedukowanego” Polaka. Cóż, taka jest rzeczywistość. Miałem już dość dawno rozmowę z jedną wykładowczynią nauk formalnych, która w ramach wprowadzenia do ćwiczeń podparła się fragmentem „Świętoszka” Moliera. Zdziwiona jej przemową młodzież z certyfikatem maturalnym zadała pytanie: A kto to jest Molier? Można powiedzieć, że odechciewa się życia. Inna osoba opowiadała mi o studentce jednego z ostatnich lat polonistyki, która w ramach praktyk szkolnych w przygotowanej dla dzieci notatce z lekcji popełniła kilka błędów ortograficznych. Jeśli więc taka osoba ma uczyć języka polskiego w naszych szkołach, to nie ma co dziwić się, iż poziom nauczania zaczyna gwałtownie spadać. Wydaje mi się jednak, że w całym tym biadoleniu nad stanem polskiego szkolnictwa wyższego zapominamy o pewnym kontekście kulturowym, który ma przeogromny wpływ na stan mentalny naszego społeczeństwa. I nie dotyczy on tylko szkoły czy edukacji szerzej pojętej, lecz przede wszystkim domu i państwa.
„Czy jeżeli ludożerca je widelcem i nożem…”
Stanisław Jerzy Lec, diagnozując wychowanie kanibala, zwrócił uwagę na zasadniczą część edukacji, a mianowicie na cel. Nie wystarczy wprowadzić w plemionach ludożerców zachowań związanych z etykietą, lecz należy zmienić ich upodobania i gusty smakowe. Podobnie rzecz ma się z wykształceniem jako takim. Mianowicie, w naszym społeczeństwie coraz bardziej dotkliwym staje się brak chęci poszukiwania prawdy oraz wiązania z nią swojego życia. Kształtowany od początku systemu edukacyjnego człowiek, dzisiaj przygotowywany jest raczej do zaliczania kolejnych testów, aniżeli do podsycania w sobie chęci poznawczej. Wyrzucając za drzwi pewnego studenta, który zadał mi pytanie: „Ile potrzeba wiedzieć na trójkę?”, wiedziałem, iż spotykam się z pokoleniem „zaliczeniowym”, dla którego prawda nie ma wartości. Jedynym wartym zachodu jest papierek i tytuł, nobilitujący nawet szympansa. Każdą aporię poznawczą traktuje się dzisiaj jako niepotrzebną trudność, zaś sam proces dydaktyczny ma odbywać się na zasadzie „nieczepiania się”. Próby wiązania ze sobą wiadomości z różnych dziedzin są jeszcze większym szaleństwem ze strony wykładających. Przecież tylko o zaliczenie chodzi. Widać to szczególnie dzisiaj wśród ludzi mediów, którzy bardziej gonią za zgrabną puentą, aniżeli za docieraniem do prawdy. Nie wahają się w tym posługiwać nawet manipulacjami czy przyjmowanymi własnymi przeświadczeniami, co stawia ich często w roli dyskutantów, aniżeli reporterów. To, dlatego młody człowiek, patrząc na – niestety – takie przykłady, bardziej zwraca uwagę na „fajność” swojego studiowania, niż na poznanie, a właściwie rozpoznanie prawdy o świecie. I to również stanowi o dzisiejszym sposobie studiowania, sprowadzonym w większości przypadków do tzw. 4 Z (zakuć, zdać, zapić, zapomnieć).
Studiosus sine studio…
Łacińskie przysłowie jest jasne: ten, kto chce być uczonym bez nauki, najczęściej staje się świnią. Jednak wysiłek studencki, to nie tyle szereg przestudiowanych ksiąg i zaliczonych lektur, ale stawianie sobie pytań o prawdę świata. I to nie tylko w ramach tzw. nauk przyrodniczych, lecz szerzej. Niestety, dzisiejsze nauczanie filozofii sprowadzone zostało do zajęć z jej historii czy też do poetycko-romantycznych pogawędek o ideach. Najlepszym przykładem jest stwierdzenie, że Platon, dlatego był idealistą, ponieważ żył zgodnie z ideałem. Można i tak. Jednak prawda na tym poziomie się nie wykluje. Żyjący w XX w. amerykański myśliciel, Erich Voegelin, w jednym ze swoich wykładów z 1959 r. mówił, iż postindustrialne społeczeństwo nie potrzebuje ludzi potrafiących patrzeć głębiej i bardziej, lecz tylko sprawnych operatorów maszyn lub ich konstruktorów, a właściwie mechaników. Potrzebuje ludzi, którzy przez osiem godzin dziennie będą przykręcać śrubki w fabryce, bez zadawania pytania: „po co?”. Nawet, gdy będą produkować dla siebie krzesła elektryczne. Dlatego należy zrelatywizować pojęcie prawdy, aby nawet w głowach nie powstało im pytanie o nią. I może stąd biorą się dzisiaj ludzie typu sus (z łac. świnia), aniżeli studiosus (z łac. uczący się). Gdyż uczyć się, to poznawać prawdę, a nie tylko zaliczać (mam nadzieję, że tylko egzaminy).
Ks. Jacek Świątek