Miasto moje, a w nim…
Gdyby był przy tym mój znajomy, zapewne odpowiedziałby: „Ta zniewaga krwi wymaga”. Ja początkowo zacisnęłam zęby, ale po chwili postanowiłam przystąpić do działania, mającego na celu ratowanie wizerunku miasta. Bo, choć nie jestem autochtonem, to krytyka miejsca, w którym żyję od paru lat, ubodła i nie pozwalała pozostać obojętnym.
Postanowiłam oddać ciocię w ręce specjalistów, którzy przybliżyliby historię grodu, zasługi mieszkańców na różnych polach czy wreszcie wskazali mocne strony miasta, a najlepiej miejsce warte odwiedzenia. Z miejsca pomyślałam o otwartym przed kilkoma dniami Punkcie Informacji Turystycznej, bardzo przecież potrzebnym, jak podkreślały ważne osoby na kilka chwil przed przecięciem wstęgi. Miałam cały czas przed oczami opisujące ciekawe miejsca foldery, które leżały na blacie, a w pamięci – możliwość zamówienia przewodnika, który nie tylko po nich oprowadzi, ale dodatkowo opowie ich historię.
– Tak, to będzie idealne miejsce, aby pokazać cioci wartość rozwijającego się i bogatego kulturalnie miasta – zdecydowałam bez namysłu. Ciocia podzieliła mój entuzjazm. Cofnęłam się jednak w drzwiach. Była bowiem niedziela. Przypomniałam sobie, że w dniu uroczystego otwarcia PIT-u przekazano, że będzie on czynny jedynie w dni robocze. – No, że też cioci przyszło do głowy odwiedzać mnie właśnie tego dnia – już chciałam wycedzić przez zęby, ale na szczęście, dla zachowania dobrych relacji rodzinnych, powstrzymałam się.
Ale, że znana sentencja mówi: „Umiesz liczyć? Licz na siebie!”, wsadziłam ciocię do samochodu i postanowiłyśmy (wspólnymi siłami z siostrą) pokazać jej miasto. Zaczęłyśmy od głównej ulicy w centrum. Mijałyśmy stary kościół, ratusz, budynek poczty, urzędu miasta, kurii i… I tu zawieszę na chwilę swoją opowieść, bo tego, co zobaczyłam, zupełnie się nie spodziewałam. A żeby wyjaśnić moje zdziwienie, i już mogę zdradzić, że również oburzenie, należy wrócić do pewnej historii. Państwu pewnie ją jedynie przypomnę, cioci musiałam wyjaśniać od początku. Jakiś czas temu w jednej z komercyjnych telewizji ukazał się materiał o Siedlcach. Popatrzeć można sobie było na krowę w gumowcach, przejeżdżający traktor i sklepy z używaną odzieżą na każdym rogu ulicy. Pamiętam, jakie oburzenie u mieszkańców wywołał filmowy materiał. Słychać było zarzuty: „Stronniczy!”, „Manipulacja!”, „Skandal!” Wśród tych głosów pojawił się odosobniony komentarz: „Coś w tym jest”. Jak Państwo myślą, wracając do urwanego wątku, co zobaczyłyśmy? Otóż na najbardziej reprezentatywnej ulicy miasta pojawił się… ciucholand.
Wróciłyśmy do domu z mieszanymi uczuciami. Dla ratowania sytuacji postanowiłam włączyć program lokalnej telewizji. Tam koleżanka po fachu opowiadała o wybiegu dla psów. Ciocię temat zainteresował. A że było blisko, bo na moim osiedlu, obejrzałyśmy obiekt na własne oczy. Ciocia nie kryła zachwytu, przyglądając się zabawkom przeznaczonym dla psów… na których bawiły się dzieci. Po chwili temat zszedł na psie kupy i ich sprzątanie. Ciocia chciała wiedzieć, jak to jest ze świadomością właścicieli. Przyznałam, że nie widziałam jeszcze siedlczanina sprzątającego po swoim czworonogu, a stojące psie pakiety – i owszem. – Bo za granicą… – ciocia zaczęła temat, zahaczając o konsystencję psich odchodów. Na koniec jeszcze usłyszałam od niej, wychylającej się przez balkonowe barierki: „Drzewa ci chorują”. – To nie są moje drzewa – poprawiłam ciocię, nie bez satysfakcji.
Kinga Ochnio