Chłopcy już się cieszą…
Lecz nie dla wszystkich. Jeden z moich znajomych, powracając z letniej wyprawy nad polski Bałtyk, spotkał na drodze patrol policyjny. Spotkał, to chyba za dużo powiedziane. Raczej został przez niego zatrzymany. Sytuacja o tyle zdawała się być zabawna, że został zatrzymany niecałe 200 metrów od swojego domu. I to po przejechaniu kilkuset kilometrów. Możecie to sobie Państwo wyobrazić. Po pokonaniu nie tylko męczącego dystansu, ale również cierpliwym znoszeniu faktu, że Polska jest w budowie, zaliczeniu kosmicznej ilości wahadeł drogowych i staniu w niezliczonych korkach, dotarł wreszcie do wyśnionych domowych pieleszy. Z natury swojej gdy dystans jest tak mały, chęć wejścia w podwoje domu jest przemożna, a rozum nie zawsze panuje nad ciałem. I przekroczył prędkość. Można by powiedzieć: masz, co chciałeś. Powinieneś panować nad sobą. Ale cóż, stało się.
Jak opowiadał, zatrzymała go nawet piękna i jasnowłosa pani, która z uśmiechem zaprosiła go do radiowozu. Przyjmijmy na potrzeby tego felietonu, iż była to młodsza aspirant Stefcia Rudecka (opis przyjaciela natychmiast przypomniał mi bohaterkę „Trędowatej”). Kierowca opuścił więc żonę oraz płaczące za domem dziecko i ruszył do radiowozu. Miał nadzieję, że jakoś to będzie. Wytłumaczy i już. Niezbyt pochwalałem jego postępowanie. Ale do czasu. Otóż, gdy opowiadał młodej pani policjant o gehennie drogowej, kilkunastu godzinach jazdy w upale i o wizji bliskiego domu, pani w niebieskim mundurku oświadczyła: „Ale ja mam taryfikator”. I to był moment, w którym wysiadłem.
Kto nie był ni razu człowiekiem…
Moja reakcja zdaje się być uzasadniona. Gdyby jeszcze pani policjant uznała, że takie jest prawo, to nawet wówczas trzeba przyznać, że każdy sąd przy wymierzaniu kary bierze pod uwagę okoliczności. Tymczasem pani młodsza aspirant zdawała się nie brać pod uwagę nawet tego. Co więcej, taryfikator zdawał się zastępować jej rozum i empatię. Nie śmiem podejrzewać, iż stróżowi prawa (a biorąc pod uwagę nowomowę feministyczną – stróżówce prawa) chodziło li tylko o wyciągnięcie pieniędzy. Krążą co prawda pomiędzy kierowcami opowiadania, iż najwięcej łapania na drogach jest pod koniec miesiąca, gdy trzeba wyrobić „normę mandatową”, ale jako karny obywatel nie mogę o to posądzać policjantów w państwie prawa. Dopiero dalsza część konwersacji pomiędzy moim znajomym a panią młodszą aspirant wskazał mi światełko w tunelu rozumienia zachowania tej ostatniej. Otóż w ostentacyjny sposób zwróciła się ona do zatrzymanego, używając jego imienia (by nie wydawać, o kim piszę, uznajmy, że powiedziała: „Panie Krzysztofie!”), na co mój kolega oświadczył, że tak zwracają się do niego znajomi, do których owa stróżówka prawa się nie zalicza. Wówczas, z większym przekąsem, pani aspirant rzekła (też wpisuję fikcyjne dane, by zachować mojego znajomego w sekrecie): „Panie Kowalski!”. Zatrzymany przez nią kierowca powiedział wtedy, iż w polskiej kulturze do osób nieznajomych używa się po prostu zwrotów: Pan/Pani, bez wymieniania nazwiska. Tego było chyba pani aspirant za wiele, bo natychmiast sięgnęła po bloczek mandatowy. Nastąpiło wymierzanie kary. Wydaje mi się, iż pani siedząca w radiowozie (co też jest ciekawe, bo mój znajomy stał jak petent przy samochodzie, a pani stróżówka siedziała rozparta na fotelu samochodu), a więc pani aspirant po prostu cierpiała na kompleks posiadania władzy nad kimś. I to jej zastępowało człowieczeństwo.
Ja chcę władzy, daj mi ją…
Pani aspirant nie jest niestety przypadkiem odosobnionym w naszej rzeczywistości. Relacje pomiędzy rodzicami i dziećmi, pomiędzy uczniami i nauczycielami, pomiędzy urzędnikami i klientami urzędów, pomiędzy podatnikami a aparatem państwowym, pomiędzy politykami i wyborcami, pomiędzy (niestety, ale też to trzeba wspomnieć) niekiedy duszpasterzami a wiernymi i w drugą stronę, nacechowane są właśnie tym kompleksem. Polega on na tym, że dla uzyskania własnej wartości, muszę koniecznie podporządkować sobie innych. Mają oni być dla mnie, a najlepiej, jeśli ich los zależy ode mnie. Przyznam się, że sam doświadczałem takich sytuacji. A widać to na każdym kroku. Elektorzy niejednokrotnie podkreślają, że przecież władza żyje z ich pieniędzy, choć państwo na tym właśnie polega, że utrzymuje konieczny aparat urzędniczy (podkreślam – konieczny). Widziałem niejednokrotnie panów ubranych w dresy lub krótkie spodenki, pastwiących się nad kasjerką w markecie, chociaż nie do końca mieli rację. Przykłady można mnożyć. Problem jednak w tym, że jest to cokolwiek zawodne działanie, ponieważ nigdy nie da mi ono satysfakcji. Za każdym razem będę musiał podkreślać swoją wyższość, a kiedy zabraknie mi słów, wówczas będę musiał użyć innych argumentów. Porażka bowiem zaneguje mnie jako wartość. Mówiąc inaczej – bez wykazania własnej wyższości, nie będę miał poczucia własnej wartości. I to jest błędne koło. By siebie wywyższyć, muszę drugiego poniżyć. Tylko, co będzie, gdy ja okażę się tym drugim?
Sam też mogę żyć…
Poczucie własnej wartości nie może opierać się na uznaniu przez innych czy też na sprowadzaniu innych do roli pełzającego robaka, gdyż takie działanie, wbrew pozorom, mnie poniża. Uznaję bowiem, że ten poniżony robak jest istnym gwarantem mojej wartości. Bez niego nic bym nie znaczył. To, co niższe, uzasadnia to, co chce być wyższe. Po prostu bezsens. Jedynym gwarantem wartości jestem ja sam i ze mnie płynie stałość mojej egzystencji. Do tego nie trzeba drugiego poniżać, ani też okazywać jemu własnej łaskawości. Wystarczy traktować go jak człowieka. I tyle. Tylko ludzie, którzy mają takie poczucie własnej wartości, mogą rzeczywiście bronić praw człowieka, bo sami są ludźmi. Rację ma Kochanowski, gdy pisał, iż ten jest panem, kto poprzestaje na swoim. Na swoim, to znaczy na sobie. Wracając jednak do mojego znajomego, to muszę przyznać, iż chłop nie ma szczęścia. By zapłacić mandat, chciał zagrać w Lotto. Niestety, nic nie wygrał. Dlatego i ja nigdy nie postawię na numery: 8, 5, 6, 7, 53 (dalej nie pamiętam).
Ks. Jacek Świątek