Komentarze
Źródło: Bigstockphoto
Źródło: Bigstockphoto

Małpa z brzytwą

Sformułowanie użyte w tytule weszło do „kanonu” polskiego języka politycznego dzięki byłemu prezydentowi Lechowi Wałęsie, który w jednym z programów „zaprzyjaźnionej telewizji” (słowa A. Wajdy) określił w ten sposób Krzysztofa Wyszkowskiego, dodając jeszcze inne ciepłe komplementy w stylu „wariat” czy „chory debil”.

Za powyższe sformułowanie nasz szacowny noblista został skazany wyrokiem sądu I i II instancji, ale wypowiedziane słowo żyje już w przestrzeni publicznej swoim własnym życiem i jako takie może stanowić kanwę dla licznych przemyśleń o jakości naszego życia publicznego. Skądinąd poczciwe stworzonka, jakimi są przedstawiciele tej linii gatunkowej wśród zwierząt ziemskich, stają się w nich synonimem ludzkiej głupoty uzbrojonej w niebezpieczne narzędzia, mogące wyrządzić krzywdę nie tylko drugiemu, lecz i samemu ich użytkownikowi. Przy czym owe narzędzia nie muszą być karabinem w rękach jakiegoś obłąkanego Breivika, ale same w sobie mogą stanowić nawet udogodnienie dla społeczności. Cóż, takim właśnie narzędziem są media. Aby nie być gołosłownym postaram się rozważyć kilka przykładów.

W Polskę idziemy, drodzy panowie…

Objazdowe kino, które zostało zafundowane społeczeństwu przez urzędującego premiera, a bazujące na prostych ustawkach, jest najlepszym przykładem jak funkcjonuje nasze medialne stworzenie z narzędziem do golenia w rękach. Zresztą owa umownie kreowana rzeczywistość gospodarskich wizyt powoli, a nawet jeszcze szybciej, zaczęła sztabowcom partii władzy wymykać się z rąk. Sygnałem stał się słynny już „Paprykarz”, który niespodziewanie pojawił się na jednym z pierwszych spotkań premiera z ludem pracującym miast i wsi. Obrazu spustoszenia w idealnej wizji pijarowców dokonali kibice i przypadkowi ludzie. Można by rzec, że jeśli ktoś chce na żywo relacjonować swoje spotkania z tłumem ludzi, musi być przygotowany na niespodzianki. Fakt, że takiego przygotowania nie było, zaowocował m.in. tym, że do wybranych na wizyty miejscowości kierowano monity, jak ma wyglądać „spontaniczne spotkanie ludu z władzą” (co ujawniła jedna z gazet codziennych), a także nachalną wręcz medialną próbą dyskredytowania tych, którzy z panem premierem mieli cokolwiek odmienne zdania. I tutaj właśnie stajemy wobec stworzonka ponoć będącego naszym ewolucyjnym przodkiem, któremu dano do ręki „narzędzie zagłady”. Media bowiem z natury swojej powinny opisywać rzeczywistość, a nie ją kreować. Tymczasem cały dossier o plantatorze papryki, ukazujące bogactwo jego domu, a przede wszystkim powiązania z partią opozycyjną, miały zagłuszyć pytanie: „Panie premierze, jak żyć?”, które ciśnie się na usta przynajmniej 1/5 naszego społeczeństwa – tyle bowiem ludzi według szacunków rządu, a nie opozycji, żyje w skrajnej biedzie. Podobnie zresztą było z kobietą, której Donald Tusk ocierał łzy. Posłuszne media od razu odnalazły jej sąsiadów, którzy solennie i z mocą zaświadczyli przed kamerami, że jest ona zwykłą „cwaniarą”. Sprawa nie dotyczy jedynie premiera. Wizytujący Białystok w „Tuskobusie – bis” minister Sikorski spotkał się z grupą kibiców Jagiellonii, którzy towarzyszyli mu na głównym placu miasta, wznosząc całkiem niepochlebne pod jego adresem okrzyki, związane z obroną bohaterstwa Powstańców Warszawskich. Pan minister, który wcześniej już chciał dość szybko rozprawić się z własnym synem, za braki w wiedzy wyrzucając go za burtę statku, tym razem dostrzegł w ogolonych głowach kibiców syndrom nacjonalistyczny, któremu brakowało tylko zapalonych pochodni. Ale dostrzegł również Mariusza Kamińskiego, siedzącego w jednej z restauracji, i natychmiast oskarżył go o sprawstwo owego zajścia. Media to podchwyciły i wykreowały na kozła ofiarnego nieudanej wizyty ministra. Cóż, trzeba dzisiaj uważać, gdzie się jest, bo można stać się przyczyną nieudanych zabiegów rządzących.

Płomienisty list do premiera

Jedną z najgorszych spraw rozgrywanych przez media jest próba samospalenia się mężczyzny przed kancelarią premiera. Środki przekazu natychmiast puściły w świat komunikat, że sprawa ta będzie rozgrywana politycznie. Tymczasem jedyną osobą, która postanowiła pojawić się w kontekście owego nieszczęśnika, był nie kto inny, jak sam premier Tusk. Co więcej, premier w czasie konferencji, odnosząc się do zarzutów, które ów mężczyzna sformułował w liście pożegnalnym, stwierdził, iż w rzeczonym urzędzie skarbowym wyniki kontroli nie ujawniły żadnych nieprawidłowości. Tymczasem odkryto, iż właśnie kontrole stanowiły tuszowanie spraw, o których był mowa w monitach tegoż człowieka (są zeznania innego pracownika w/w urzędu). Cóż zrobiły media? Sprawę kontroli, które zlecała „dorszowa minister”, zostawiając na boku, skupiły się na tym, że sytuacja materialna nieszczęśliwego człowieka wcale nie była taka zła, by się podpalać na warszawskiej ulicy. Wszystko to wskazuje na uprawianie „dziennikarstwa z tezą”. Zwrócił na to uwagę Kazimierz Ujazdowski, gdy po wykładzie, jaki miał w jednej z parafii, podeszła do niego dziennikarka, która nie pytała go o sprawy związane z prelekcją, ale dyskutowała z nim, aby zmusić go do uznania, iż była to agitacja wyborcza w kościele, która jest niedopuszczalna, mimo iż wystąpienie nie miało miejsca w czasie czynności liturgicznych i nikt nie był przymuszany do jego wysłuchania. Na nic zdały się nawet tłumaczenia księdza, że po prostu parafia nie dysponuje salą odpowiednią do tej ilości chętnych słuchaczy. Sięgając pamięcią wstecz, również przypominam sobie pewnego polityka, który wlazł na ambonę w czasie Mszy św. i rozwodził się nad swoją kandydaturą. Ale tamten uczynił to w Ruskiej Budzie i nazywał się Bronisław Komorowski, więc nie można mu postawić zarzutu instrumentalizacji religii.

Bombą na koniec

Wśród osób zainteresowanych polską rzeczywistością polityczną od pewnego czasu krąży pogłoska o szykowanej na moment ciszy wyborczej bombie medialnej, mającej jak tsunami zmyć lidera partii opozycyjnej. Mianowicie zagraniczne media (to może być nawet gazetka gminna z okolic Kopenhagi) mają podać spreparowaną treść rozmowy śp. Lecha Kaczyńskiego z jego bratem na kilkanaście minut przed katastrofą w Smoleńsku. Wiadomość ta ma zostać podchwycona przez polskie media, a cisza wyborcza nie pozwoli na żadną dyskusję. Cóż, mieliśmy już wcześniej A. Jarucką, protegowaną posła K. Miodowicza, mieliśmy już „Dramat w trzech aktach”, czas może więc na podsłuchy telefoniczne. Warto tylko przypomnieć, że w obu wcześniejszych sprawach wygrali ci, których oczerniano. Ale cóż, ponoć tonący brzytwy się chwyta. Nawet gdy jej drugą część trzyma sympatyczna małpa. Medialna, a jakże!

Ks. Jacek Świątek