Chrześcijanie mają trudniej
We wtorek, 4 września, późnym wieczorem odebrałem esemesa z informacją, że pan Józef nie żyje. Zginął w Tatrach, między Świnicą a Zawratem. Ci, którzy znają Tatry, wiedzą, że jest to jeden z najtrudniejszych szlaków, a miejsce, w którym zginął pan Józef, należy do szczególnie niebezpiecznych.
Uroczystości pogrzebowe w archikatedrze warszawskiej zgromadziły ogromną rzeszę ludzi. Część nie zmieściła się w katedrze, musiała stać na dworze. Uroczystościom pogrzebowym przewodniczył bp Piotr Jarecki, Eucharystię koncelebrowało ok. 40 kapłanów. Jak to zwykle na pogrzebach – nastrój smutku, refleksji nad ludzkim przemijaniem, modlitwy za zmarłego. I cały ten nastrój prysł w momencie, gdy po Komunii Świętej rozpoczęły się przemówienia. Pojawienie się przedstawiciela Prezydenta RP (urzędnika dość niskiego szczebla) wywołało okrzyki „Hańba!” i poruszenie. Urzędnika, który chciał odczytać dekret o nadaniu pośmiertnego odznaczenia, „wyklaskano”, nie dając mu dojść do głosu. Nie pomogły apele proboszcza katedry o uszanowanie miejsca świętego i powagi uroczystości pogrzebowej. Krzyczący po prostu mieli swoją rację i musieli ją wykrzyczeć (a raczej wyklaskać).
Tak, wiem. Osoba posłańca (był nim Jan Lityński) mogła budzić z różnych powodów wiele zastrzeżeń, zaś obecni w katedrze mają swoje racje, by na urzędującego prezydenta patrzeć wyjątkowo krytycznie i nie darzyć go sympatią. Trwająca liturgia nie jest też miejscem na tego typu akcenty i wystąpienia. Zawsze mi się jednak (może naiwnie) wydawało, że są pewne okoliczności, w których należy zachować powagę bez względu na wszystko. Do takich należy konfrontacja z majestatem śmierci, z bólem osób, które straciły kogoś bliskiego, do takich miejsc należy świątynia…
Dobrze, że bp Jarecki nie dał się sprowokować i nie wdał się w pyskówkę z krzyczącymi. Jednak już na sam koniec uroczystości odniósł się do całego zajścia: przywołał bardzo pasujące do kontekstu, a wypowiedziane zaledwie dzień wcześniej przez Benedykta XVI słowa, odnoszące się do sytuacji w Libanie, mówiące o prawdzie wiary i naturze autentycznej religijności. – To daje nam wiele do myślenia: że agresja, tym bardziej nienawiść, sprzeciwiają się prawdzie wiary i tę religijność autentycznie wypaczają. A człowiek, każdy człowiek, nawet ten, który by się z naszymi poglądami absolutnie nie zgadzał, nawet ten, który by trwał w błędzie – nosi w sobie obraz Boga, obraz Stwórcy. Błąd należy nienawidzić, nawet najbardziej błądzącego człowieka – trzeba kochać. I to jest znak rozpoznawczy chrześcijaństwa, na który muszą się wszyscy nawracać – i biskup, i kapłan i człowiek świecki – mówił biskup.
I choć te słowa chyba nie spodobały się wszystkim (bo od moich znajomych stojących na zewnątrz kościoła wiem, że padły tam gromkie komentarze także pod adresem biskupa), to prawda jest taka: my, chrześcijanie, mamy trudniej. Bo prędzej czy później, jeśli naprawdę idziemy za Chrystusem, napotkamy na naszej drodze krzyż. To taki „test” Pana Boga na prawdziwość naszych – nieraz bardzo szumnych i dumnych – deklaracji. Test, który w pierwszym podejściu „oblał” nawet sam św. Piotr. Na szczęście Pan Bóg cierpliwie daje nam okazję do kolejnych poprawek – pytanie tylko, czy my chcemy wyciągać wnioski i czy ten egzamin chcemy zdawać na warunkach Egzaminatora, czy raczej naszych własnych?
Ks. Andrzej Adamski