Koniec świata – bramę ukradli!
Periodyk, który całkiem niedawno relacjonując protesty młodzieży przeciwko planom pełniącego wówczas funkcję Ministra Edukacji Narodowej, w czasie których wznoszono tak czułe i iście humanitarne hasła, jak np. „Giertych do wora, wór do jeziora”, teraz rozpływa się w pochwałach dla „obywatelskiej postawy” człowieka, który miał stanowić wkład do rzeczonego wora. Cóż takiego się stało, że wcześniejszy wróg dzisiaj staje się druhem i przyjacielem, wręcz bywalcem salonu? Otóż wystarczyło tylko jedno – pójść w przemarszu ramię w ramię z prezydentem Komorowskim. Nic więcej robić nie trzeba było. No, może jeszcze udzielić wywiadu GazWyb i usilnie potępić swoje młodzieńcze dzieło – Młodzież Wszechpolską. Grzech wyznany, młodzieńcze błędy porzucone, a serce „Wielkiego Penitencjarza” A.M. rozpływa się w miodzie i pochwałach. A może we wspomnieniach własnej młodości? Bo też najpierw były błędy, a potem pokajanie się… A może nie było? Zachęcam do wnikliwej lektury pewnej książeczki: „Kościół – lewica – dialog” i wszystko stanie się jasne. Ale nie o tym ma być ten felieton.
Co wybacza salon?
Victor Hugo w swoim dziele „Nędznicy”, opisując dzieje miłości jednego z bohaterów, Mariusza Pontmercy, dość jasno określa, jakiego grzechu nie wybacza tzw. salon. Otóż salon wymaga nieskazitelności nie sumienia, ale butów. I to zdaje się prawdą. Przy czym owa nieskazitelność butów nie jest tylko synonimem dobrych obyczajów czy też znajomością etykiety, ile raczej formalnym przyjęciem i głoszeniem poglądów, które stanowią kanwę życia salonu. Salon, czy też „elyta”, uznaje tylko tych, którzy mają takie spojrzenie na świat, jak wszyscy w nim przebywający. Reszta to „neofaszyści”, którzy z lubością na nowo będą budować getta, przywracać ostatnie ławki na uniwersytetach dla ludności żydowskiej (moim zdaniem chyba w ogóle jakieś ławki), ganiać po ulicach za cyklistami i masonami, a przynajmniej przywrócą instytucję Inkwizycji (anglikańskiej chyba, bo ta była najkrwawsza w historii świata, ale o tym salon nie pamięta). Sumienie w tym względzie nie odgrywa żadnej roli. Wystarczą wyglansowane buty wygłaszanych tez i poglądów. Zresztą w tej obsesji na poszukiwanie neonazistów jeszcze dalej poszli inni politycy, a mianowicie Leszek Miller i drugi, którego nazwiska nie wymawiam z wrodzonej czułości na piękno polskiej mowy. Otóż stwierdzili oni, iż Donald Tusk do spółki z Jarosławem Kaczyńskim płodzą bękarty neofaszyzmu. Ponieważ nie wiem, jak mogą oni zrobić to w sposób naturalny, zatem oczekuję od wyżej wspomnianych twórców owej teorii natychmiastowego wystąpienia przeciwko metodzie in vitro, ponieważ to jedyna droga powstrzymania owego procederu reprodukcji potomków (jakby nie było socjalistycznego narodowo) Adolfa Hitlera. Powie ktoś, że to bezsens. Tak, zgadzam się z tym. Bo, jak wspomniałem, salonu nie interesuje sumienie, tylko lśniące lakierki. Sumienie bowiem oznacza prawdę, a tej salon znieść nie może.
Być „podszewką”, stroną lewą, dopełnieniem…
Może dlatego z taką odrazą salon odnosi się do prawdy, ponieważ to właśnie prawda obnaża knowania mataczy. Na salonach nie należy zadawać żadnych pytań, wystarczy po prostu powtórzyć parę sloganów lub zwymiotować jaką kuczynizną, niesiołowszczyzną lub inną paskudnie brzmiącą mową. Od biedy można jeszcze tylko klaskać. Przekonał się o tym jeden z reporterów „zaprzyjaźnionej telewizji”, gdy w programie śniadaniowym obnażył sposób kształtowania „obiektywnych” informacji i reportaży. Szybka reakcja środowiska dziennikarskiego sprawiła, iż ostało się jeno na reprymendzie ze strony szefostwa. Takiego szczęścia nie miał niestety redaktor Gmyz. Salon nie potrzebuje mózgów, jemu wystarczą potakiwacze. I na tym chyba zasadza się ów fenomen „lemingów”, którzy w bezkrytycznym przyjmowaniu tez płynących z łamów gazetowych czy ekranów telewizyjnych widzą doskonałą metodę „nobilitacji”. Wszak należymy do „elyty”. A to już jest wystarczające, więc wiedzy mieć nie trzeba (po co wiedzieć, że np. kandydat salonu na prezydenta nie ma na imię Władysław, tylko Bronisław, albo nic to nie szkodzi, że stwierdzi się publicznie, będąc wszak „elytowym świadomym” Polakiem, że pod Cedzyną wstrętni Germańcy przywiązali dzieciaki do machin oblężniczych – wszak prawda nie jest ważna). Tak „znobilitowani obywatele obywatelskiego państwa” bez problemu przełkną, iż cząstki trotylu wnieśli na pokład TU-154M żołnierze wracający z Afganistanu, cóż z tego, że musieli je z biegłością aptekarza wcierać w skrzydła samolotu. Nie o to chodzi. Wystarczy jak mantrę powtarzać słowa naczelnego salonu. I już się jest wielkim. Cóż, ja osobiście wolę w tym celu pić mleko.
Nie oświecajmy nigdy ludu pozornym światłem!
W tytule tego felietonu wspomniałem postać dozorcy kamienicy przy ulicy Złotej w Warszawie – pana Popiołka, którego ulubionym powiedzonkiem było stwierdzanie co rusz końca obecnej rzeczywistości. Doskonale rozumiejąc, iż nie można każdemu oddawać we władanie domu, jedną z pierwszych czynności, jaką wykonał na gruzach stolicy, było wstawienie bramy w jego odrzwia. Końcem świata dla niego było dostrzeżenie, iż ktoś ową bramę podwędził. Obraz ten może mieć jednak inną symbolikę. Końcem świata jest moment, gdy nie ma już żadnego wyjścia i pozostaje tylko gnić w oparach absurdów serwowanych przez ustanowione w salonie „autorytety” i „zwodzicieli”. Człowiek wówczas, już poniewczasie, zauważa, że dał się wpuścić w maliny. Problem w tym, że w salonie nie ma prawdy, a w związku z tym nie ma możliwości przyznania się do błędów. Pozostaje tylko brnięcie dalej i głębiej, aż po ostateczne zatracenie… intelektu. Czyżby to był wyznaczony przez guru szlak dla Romana Giertycha i pozostałych „nobilitowanych do elyty”? Serdecznie współczuję.
Ks. Jacek Świątek