A dlaczego nie?
Pomijając głupawe żarciki rządzących Francją skrajnych socjalistów, którzy zapewnili świat, że nie będą wystawiać swojego kandydata w czasie konklawe (równie dobrze mogliby pretendować do brytyjskiej korony), większość komentujących sytuację w Kościele i w świecie zastanawia się nad zmianami, jakie mogą się wydarzyć po zbliżającej się elekcji nowego Następcy św. Piotra. Jeśli ktokolwiek dysponuje dłuższą niż czas od wczorajszej kolacji pamięcią, ten zapewne może odgrzebać w jej zakamarkach, iż podobne gdybania miały już miejsce po śmierci bł. Jana Pawła II. Oczywiście, pośród rozmaitych opinii pojawiają się również i zapowiedzi końca świata. Reaktywowany przy każdym konklawe zapis domniemanych proroctw mnicha Malachiasza krąży po internecie i w rozmowach ludzi jak złowieszczy wróż, wieszcząc niechybne nadejście Apokalipsy. Powoduje to natychmiastowe poszukiwanie znaków i znaczków, potwierdzających takie wyjaśnienie zdarzeń w Watykanie. Słynne już na cały świat zdjęcie pioruna uderzającego w kopułę Bazyliki św. Piotra w Rzymie, w dzień po ogłoszeniu przez Benedykta XVI swojego postanowienia, czy też malownicze ułożenie się tarczy księżycowej w tle krzyża na tejże kopule, jako żywo przypominające muzułmański półksiężyc, mają świadczyć o rozgrywających się ostatecznych wydarzeniach. Co więcej, znakiem końca świata ma być również rozbity nad Czelabińskiem meteoryt, który uznany został za jaskółkę zniszczenia ziemi. Reakcją na te wyjaśnienia jest ich wyśmiewanie, także przez autorytety religijne. Za odpowiedź wystarczają dowcipy o spiskach i ciemnym ludzie, który we wszystkim musi odnaleźć makabrę. Uspokajani jesteśmy, że nic się nie stanie, bo przecież nikt nie zna dnia ani godziny. I tutaj właśnie pojawia się problem.
A może i nocy dzisiejszej?
Skoro nikt nie zna dnia ani godziny, to również i prześmiewcy różnych teorii wieszczących niechybną zagładę naszego świata. Dlaczego więc przyjmują, że ich mniemania są prawdziwe? Daleki jestem, by jedno czy drugie zdarzenie, być może łączące się w jedno tylko chęcią umysłu je analizującego, uznawać za prognostyk nadejścia Apokalipsy. To zbyt łatwe i, co więcej, raczej tchnące ludzką pychą niż pragnieniem dobrego przygotowania się na przyjście Pana. Jest jednak coś zastanawiającego w śpiewie chóru „odkładaczy końca świata do lamusa”, a mianowicie przekonanie o trwaniu tej rzeczywistości, w której obecnie żyjemy. Nawet w różnych teoriach teologicznych pojawia się przekonanie, że zniszczenie tej rzeczywistości jest tylko mitem, mającym zachęcić nas do dobrego życia. Przyjmuje się w nich co najwyżej możliwość przemiany cywilizacyjnej bądź kulturowej, ale nic ponadto. Świat będzie trwał na pewno, nie mamy się o co martwić. To trochę dziwne. Często podkreśla się soborowe otwarcie Kościoła na świat, ale nie oznacza ono chyba deifikacji tegoż ostatniego. Przyjście Jezusa na końcu dziejów stanowi kosmiczne dopełnienie dzieła zbawienia, zatem wieszczenie, iż na pewno nie dzisiaj i w najbliższej przyszłości, a może w ogóle, jest w jakiejś formie wyrażaniem chęci zastopowania tegoż dzieła. Nieznajomość konkretnego terminu nie może oznaczać negacji samego faktu wynikającego ze spójności prawd wiary.
Czekasz w spokoju, aż zginiesz marnie
Jeszcze raz, dla spokoju sumienia, podkreślę, iż nie jestem zwolennikiem teorii zbyt pochopnie interpretujących obecne wydarzenia jako prognostyki Apokalipsy. Ale daleki jestem również od zbyt pochopnego wyśmiewania tychże teorii. Po prostu nie wiem, kiedy to nastąpi. W seminarium modliłem się codziennie słowami wieczornej modlitwy przygotowującej mnie do przyjęcia śmierci, a więc i końca świata, także i tej nocy, która się zaczyna. Dziś wiem, że nie było w tym żadnej mistycznej egzaltacji, że modlitwa ta była przesiąknięta realizmem. Także realizmem końca świata. Teologia dzisiejsza, w formie serwowanej nam przez media, stara się ten właśnie realizm odrzucić. Fascynacja dziełami tego świata, ubrana w szaty nawet pobożnych sloganów o konieczności podejmowania działań na rzecz „pokojowego i zgodnego współżycia na tej ziemi” oraz „realnym wcielaniem w życie przykazania miłości”, za wszelką cenę odbiera wizję celu życia ludzkiego, jakim jest wieczność. Wieczność, która może nadejść także i w naszych czasach. Dzisiaj wierzymy bardziej w polityczne, społeczne, kulturowe i ekonomiczne zaangażowanie chrześcijan, aniżeli w wartość Dobrej Nowiny o prawdziwym szczęściu człowieka. Do tej wizji chrześcijaństwa kroimy również i myśl teologiczną. Dla wielu dzisiaj wizja końca świata, zawarta na kartach Ewangelii, jest tylko metaforą końca ludzkiej egzystencji, metaforą śmierci własnej, a nie kosmicznego finału. Jeśli nawet poważymy się na rozważania o nim, to w kategoriach kataklizmu podobnego do tego, który zakończył erę dinozaurów, zapominając o przyjściu Pana. Być może owe wieszczenia końca świata w naszych czasach i wiązanie go z konkretnymi wydarzeniami współczesnymi tchnie pewnym sensacyjnym mistycyzmem, ale w gruncie rzeczy jest zdrowym odruchem niezaspokojonego ducha ludzkiego, który nie zgadza się na sytość materialną czasów współczesnych. Nie można zabijać tego odruchu nawet za cenę własnej przyjemności intelektualnej. Jeśli naprawdę nie znamy dnia ani godziny, to nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy kłamstwo leży po stronie wieszczów zagłady, czy też po stronie usypiaczy czujności. Pozostaje wiara, że Pan przyjdzie, oraz przygotowywanie się tak intensywne, jakby stał On już w drzwiach.
Pamiętaj – ten dzień to ważna data
Łatwość, z jaką dzisiaj niektórzy rozprawiają się z przeczuciami ludzkimi, jest iście zdumiewająca. Być może jest ona wynikiem płytkości teologicznej, a może po prostu uwierzeniem, że poradzimy sobie doskonale sami bez Boga. Wiem, że brzmi to niesamowicie, ale jest w tym pewna doza prawdy. Dla człowieka wierzącego koniec świata nie jest powodem do trwożliwego zalęknienia, ani tym bardziej powodem do drwin i kpin. To jest fakt, który nastąpi dzisiaj albo za miliony lat. Nie można go deprecjonować. W końcu przecież usta Pana to wyrzekły.
Ks. Jacek Świątek