Nie warto iść na skróty
O in vitro mówi się, że to ostatnia szansa. Dorota przyjęła ją z ulgą. Była udręczona trzema poronieniami, ciążą pozamaciczną, błaganiem o cud, zamęczaniem siebie i męża pytaniami: dlaczego właśnie my, dlaczego jesteśmy gorsi? – Wszędzie widziałam kobiety w ciąży. Wózki przyciągały mój wzrok. Wciąż słyszałam płacz noworodka – opowiada Dorota, nerwowym ruchem odgarniając z czoła kosmyk włosów. – Niepłodność rzutuje na wszystko: pracę, rodzinę, towarzystwo, związek. W pewnym momencie staliśmy się jedyną bezdzietną parą w towarzystwie. Znajomości poumierały śmiercią naturalną. Mam bardzo dużo kuzynów i kuzynek – wszyscy mieli szybko dzieci, więc w obawie przed pytaniami zaczęliśmy ich unikać. Zawodowo też bywało ciężko, nie ma człowiek tej radości życia i to po prostu widać. Zresztą trudno być wesołym, mając za sobą straty dzieci i słysząc bezradny głos lekarza: „Zrobiłem wszystko, co mogłem” – wspomina Dorota. Za radą miejscowego ginekologa postanowili poszukać pomocy w jednej z warszawskich klinik. Zastanawiali się nad Białymstokiem, bo taniej, ale po przekalkulowaniu dojazdów i noclegów okazało się, że koszty będą porównywalne.
Jak w fabryce
Przed świętami Bożego Narodzenia Dorota i Maciek trafili do jednej ze znanych klinik leczenia niepłodności. Na korytarzu spotkali młodych ludzi, takich jak oni. – Miałam wrażenie, że wszyscy w milczeniu czekają pod drzwiami gabinetów na dzieci. ...
MD