Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Długa droga do domu

Pamiętam wszystko - podkreśla Zofia Radecka, pytana o wyrazistość wspomnień o wydarzeniach, w których 15 lutego 1940 r. brała udział jako czterolatka. Siedziała na kolanach u ojca. „Nie płacz. Siejczas tata wierniot!” - pocieszał ją jeden z dwóch Rosjan, którzy po niego przyszli. Ale nie wrócił.

Opowiadanie o tym, co działo się ponad 70 lat temu, pani Zofia okrasza ciężkim westchnieniem. I łzami, które pojawiają się nieproszone zawsze, gdy próbuje powiedzieć, jak to jest, jeśli człowiek nie może pomodlić się przy grobie najbliższej sercu osoby.

1939

Żeby wytłumaczyć dzieje swojej rodziny, Z. Radecka sięga jeszcze głębiej w pamięć. Janina i Jan Serdakowscy, z dwójką dzieci – Zofią i Ireneuszem oraz Helena i Jakub Marciszewscy – rodzice Janiny przed wojną mieszkali w Brześciu, przy ul. Przeskok 11. – Mój ojciec był zawodowym żołnierzem i legionistą I Brygady Piłsudskiego. W sierpniu 1938 r. przeszedł w stan spoczynku w stopniu chorążego. Otrzymał koncesję transportową i założył spółkę samochodową. Mieliśmy dwa samochody ciężarowe marki Chevrolet. Gdy wybuchła wojna, został zmobilizowany do obrony twierdzy brzeskiej – zaznacza.

Naloty samolotowe na Brześć były uciążliwe, więc Janina Serdakowska zorganizowała wyjazd na kresy wschodnie, do Ołyki. – Wzięła mnie, brata oraz służącą, trochę bagaży, i w towarzystwie znajomych, także z dziećmi, ruszyły samochodem nad samą sowiecką granicę. 18 września, a więc dzień po wkroczeniu Armii Czerwonej na teren Polski, do mojej mamy przyszedł żołnierz sowiecki, zabrał kluczyki, samochód wraz z dokumentami, zostawiając dowód zarekwirowania: „maszyna pieriechodit w ruki gosudarstwa”. Odnalazł nas ojciec. Rowerem, którym do nas dojechał (drugi samochód został zabrany przez Armię Czerwoną z podwórza domu) wiózł nas na zmianę w kierunku Brześcia – dopóki nie udało się znaleźć lepszej podwody. Po drodze widzieliśmy przerażające rzeczy: ciała zabitych, kobiety poranione przez Ukraińców, samochody porzucone w rowach z braku benzyny. Szczęśliwie udało nam się wrócić do domu. Znajomi radzili ojcu, żeby uciekał, bo przeprowadzał ludzi przez granicę. Nawet naszej służącej Józi kazał wracać do rodziny, pod Międzyrzec Podlaski, i dopilnował, żeby dotarła do Terespola. Sobie pomóc – nie chciał.

1940

15 lutego 1940 r., po południu, do domu przy ul. Przeskok 11 przyszło dwóch cywili. – Weszli i zapytali: „Czy zdies żiwiot…”, a ojciec postawił mnie na podłodze, wstał i dokończył: „Serdakowski?”. Przytaknęli, mówiąc, że chodzi o sprawdzenie dokumentów. Ojciec otworzył drzwi do pokoju, zapraszając do środka, na co oni: „wy z nami”. Słysząc pytanie ojca, czy jest aresztowany, szybko zaprzeczyli. Wtedy odpowiedział: „Przecież 10 lutego wywieźliście tyle ludzi. Ciągle są aresztowania”. Skąd o tym wiedział? Mogę tylko przypuszczać, że był zaangażowany w działalność wojskową – opowiada pani Zofia.

Na pożegnanie nie było czasu. Jana Serdakowskiego aresztowano. W nocy w jego domu przeprowadzono rewizję. Żołnierze nie znaleźli broni, po którą przyszli, zabrali za to trochę dokumentów, m.in. księgi rachunkowe, zdjęcia, maszynę do pisania. Żona Jana spędziła wiele godzin pod więzieniem, gdzie tak jak i ona czekało mnóstwo ludzi. Jedna z paczek, którą zaniosła, została przyjęta. Dwa tygodnie później kolejną zwrócono z informacją: „niet takowo – wybył”. Dokąd – nie udało się ustalić nigdy.

– 13 kwietnia tego samego roku zostaliśmy wywiezieni do Kazachstanu. Parę dni wcześniej przyszedł do nas niejaki Pocztarow, pracownik kolei, z nakazem zakwaterowania w naszym mieszkaniu. Ponieważ po drugiej stronie domu mieszkali rodzice mojej mamy, dziadek zaproponował, że to oni przeniosą się do córki, a Pocztarow może zamieszkać w ich mieszkaniu. Zgodził się. Wieczorem, tuż przed naszym aresztowaniem, oznajmił, że wychodzi „guliat”. Prosił, żeby nie spuszczać z łańcucha psa – wspomina pani Zofia z uwagą, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że coś się święci… – Zapukali do naszych drzwi: enkawudzista i sześciu żołnierzy. Przeprowadzili rewizję, robiąc przy tym straszny bałagan. Staliśmy z rękami w górze. Dali nam pół godziny na przygotowanie się do drogi. W tych trudnych chwilach bardzo pomogła nam mieszkająca niedaleko pani Zyskowa, Żydówka. To ona spakowała nas na drogę w worki, które przyniosła z domu. Później, kiedy trafiliśmy na miejsce zsyłki – do wsi Otradne w Kazachstanie, przysłała nam dwie paczki. Zaraz po przyjeździe zachorowałam na krwawą dyzenterię i tyfus. Przeżyłam dzięki temu, że jako jedno z nielicznych chorych dzieci zabrano mnie do szpitala w oddalonej o 100 km Makince. Później przenieśliśmy się do Wozniesienki, gdzie dziadek miał budować „Dom Sowieta”.

1946

– 13 kwietnia 1946 r. wyruszyliśmy w drogę do Polski – Z. Radecka kontynuuje opowieść. J. Serdakowska była poważnie chora, ale udawała zdrową, żeby – w razie gdyby jako chorą zostawiono ją po drodze, nie skazano na pozostanie także dzieci. – Podczas postoju w Brześciu poszliśmy z mamą do naszego domu. Sąsiadka, która zobaczyła nas przez okno, wybiegła na ulicę z krzykiem. Zaprosiła nas na śniadanie, na które podała bułeczki i kakao. Jego wspaniałego smaku nie zapomnę nigdy. Dowiedzieliśmy się od niej, że ktoś, kto zajął nasze mieszkanie, odkopał ukryte w piwnicy dokumenty wojskowe i odznaczenia mego ojca, a było ich dużo – i zaniósł je do NKWD.

W Brześciu dziadek zaopatrzył się w dwie butelki bimbru, którym przekupił maszynistę, żeby wysadził nas w „pańskim lesie” w Międzyrzecu, gdzie postój nie był planowany. 7 maja opuściliśmy pociąg około 1 km za stacją. Ja z bratem i dziadkiem, ubrani w ciepłe walanki, poszliśmy w kierunku miasta. Babcia z mamą, która nie miała siły iść, zostały, czekając na podwodę. Zamieszkaliśmy u kolegi dziadka. Mama przez rok leżała w szpitalu. Zostaliśmy w Międzyrzecu. Mieszkam tutaj do dziś.


Chcę tylko wiedzieć: gdzie i kiedy

PYTAMY Zofię Radecką z Międzyrzeca Podlaskiego

Wspomnień związanych z zesłaniem na Syberię i przeżyciami wojennymi ma Pani tyle, że można byłoby napisać całą książkę…

I napisaliśmy! „Z Syberii na Podlasie – wspomnienia” to tytuł zbioru opowiadań spisanych przez Sybiraków, a wydanych przez Tadeusza Łazowskiego w 2002 r. Obecnie w Kole Związku Sybiraków w Międzyrzecu Podlaskim jest nas ośmioro. Każde z nas to inny „gatunek” Sybiraka. Ta tura deportacji, która objęła moich bliskich, dotyczyła rodzin wojskowych, policjantów, bogatych Żydów i „pomieszczików”.

Dlaczego Jan Serdakowski, właściciel firmy transportowej, został skazany na śmierć?

Ojciec działał w przedwojennym polskim wywiadzie w Wilnie, legendarnej „Dwójce” [Oddziale II Sztabu Głównego WP]. Wiem, że do Brześcia został przeniesiony po wielkiej wsypie. Tutaj prawdopodobnie zajmował się wewnętrznymi sprawami wojskowymi. Przypuszczam, że dlatego wiedział o aresztowaniach, które nastąpiły 10 lutego.

Dopiero w 1999 r. otrzymałam informację z Centralnego Archiwum, w którym zapisano, że w księdze 15 Brygady wojsk konwojowych NKWD znaleziono pod poz. 24 zapis, że Jan Serdakowski, syn Wojciecha, na polecenie Naczelnika Zarządu NKWD obwodu brzeskiego został 1 marca 1940 r. dostarczony z Brześcia do Mińska. Przypuszczam, że zamordowano go w którymś z okręgów kaźni.

Miała Pani okazję być w Katyniu?

Ks. prałat Mieczysław Lipniacki, duszpasterz Sybiraków, podczas jednego ze spotkań zastanawiał się, dokąd warto byłoby zorganizować wycieczkę, a mnie przyszła do głowy myśl, żeby jechać do Katynia. Pomysł chwycił. 28 lipca 2000 r., zupełnie przypadkiem, jako jedyna grupa zorganizowana z Polski, poza przedstawicielami rządu, uczestniczyliśmy w otwarciu Polskiego Cmentarza Wojennego w Katyniu. Przeżycie – ogromne… To właśnie wtedy weszłam w posiadanie guzika od munduru polskiego żołnierza. Dał mi go „w podarku” pracownik cmentarza opiekujący się polskimi grobami. Po 60 latach ziemia katyńska oddaje jeszcze pamiątki po Polakach, których szczątki kryje… Właśnie ten guzik i „Księgę cmentarną” z Katynia wzięłam na jedno ze spotkań z międzyrzecką młodzieżą. Tuż przed moim wystąpieniem, w ramach części artystycznej, recytowany był wiersz Herberta „Guzik”. Kiedy pokazałam „mój guzik”, na sali zapadła cisza nie do opowiedzenia…

Mówi się, że nadzieja nie umiera nigdy…

Kiedy 9 maja 1945 r. rozniosła się wiadomość o końcu wojny, o co modliliśmy się w Kazachstanie codziennie, zwracając się na klęczkach w stronę Polski, wszyscy świętowali, była muzyka i tańce. A ja podświadomie czułam wielki smutek. Siedziałam na piecu i płakałam. Mimo to przez wiele lat nie modliłam się za ojca, wierząc, że żyje. Śniło mi się to kiedyś bardzo wyraźnie, więc ta nadzieja tliła się bardzo długo. Odkąd umarła mama, już się modlę… Szczerze mówiąc, do dzisiaj nie umiem powiedzieć „tata” Zawsze mówiłam: ojciec. Tata to w moim odczuciu – coś nierealnego, synonim kogoś bliskiego, słowo pełne miłości i ciepła. Nie pamiętam tego ciepła, bo byłam mała kiedy dane mi go było doświadczyć w pełni świadomości.

 Liczy Pani, że dowie się, gdzie spoczywają jego doczesne szczątki?

Może w związku z tym, że ojciec pracował w wywiadzie, na otwarcie jego teczki trzeba czekać dłużej? Nie wydaje mi się jednak, żeby Łukaszenko zezwolił na dostęp do dokumentów dotyczących zbrodni katyńskiej. Odpowiedzi szukam dalej. Kuropaty? Mińsk? A może „droga śmierci” Mińsk – Czerwień? Chcę wiedzieć: gdzie i kiedy. Tylko tyle.

KL