To se ne wrati!
Z lat szkolnych każdy z nas pamięta najpiękniejsze dni. Gdy z tornistrem na plecach przychodziłeś do szkoły…”. Nie będę się zarzekać i deklarować, że wszystko pamiętam, ale jakieś ździebko tej pamięci jeszcze pozostało. Jestem z tych, którzy zaczynali edukację stalówką i atramentem. W ławkach bez kantów, w środku których jak basza rozpościerał się kałamarz. Notabene przyczyna wielu nieszczęść – pobrudzonych białych kołnierzyków (na granatowym fartuszku atramentowe plamy były mniej widoczne) i wiecznie poplamionych rąk. Te, niestety, niewiele zyskały na zamianie stalówki na długopis, bo ówczesne wkłady też niemiłosiernie brudziły, bez opamiętania wylewając z plastikowej rurki lepki tusz. Na pisanie długopisem przychodził czas po półrocznej utarczce z piórem. Jak my na to czekaliśmy! Bo nie było tak, że ta zamiana następowała mechanicznie. Pozwolenie na pisanie długopisem otrzymywali tylko ci, którzy wykazali się w pisaniu ołówkowo-obsadkowym. Był to więc rodzaj nobilitacji, swoistego namaszczenia na pełnoprawnego ucznia. A kto pamięta „kozę”, czyli zostawianie uczniów za karę po lekcjach? Za co? Za nieodrobioną pracę domową, za brzydkie pismo, za złe zachowanie. W „kozie” był czas, żeby naprawić zaniedbanie. Nauczyciel sprawdzał, czy już np. odpowiednia partia literek została ładnie napisana, i jeśli to zaakceptował, wypuszczał delikwenta do domu. Dzisiejsi uczniowie pewnie poruszyliby niebo i ziemię, a już na pewno rzecznika praw ucznia, gdyby ktoś ich w takiej „kozie” zostawił. Albo gdyby zagonił (w czasie lekcji i po lekcjach) do szukania po lesie grzybów. Albo do pracy na swoim polu. Na przykład do zbierania kartofli. Wiem, wiem, takich „atrakcji” zapewne nie mieli miastowi, ale i oni przez pewien czas uczestniczyli w kartoflanych wykopkach, które w latach siedemdziesiątych były wkalkulowane w rok szkolny. I trwało to parę ładnych dni, w czasie których trzeba było przepracować swoje „na państwowym”, czyli np. w pegeerze. Oczywiście taki wypad kończył się ogniskiem, na którym piekła się lwia część uzbieranych rolnych płodów. Tak zwane władze chyba nie do końca były przekonane o płynącym z kartoflanych wypadów pożytku, bo dosyć szybko zrezygnowały z tej formy rozrywki i uświadamiania przyszłego proletariatu i inteligencji pracującej.
W ramach erzacu, czyli pewnego zadośćuczynienia za braki własnego dzieciństwa, chciałam kiedyś kupić swoim latoroślom moje dziecięce marzenie – piórnik, którego wieczko przy otwieraniu składało się w harmonijkę i chowało do środka. Latorośle najpierw uchachały się co niemiara, potem trochę mi powspółczuły, ale wybrały inne skrytki na szkolne przybory. Jak widać – nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
Anna Wolańska