Nie czekaj, aż zbudzi cię dzwon
Dokładny cytat, zresztą pierwszej zwrotki, brzmi: „Kiedy przyjdą podpalić dom, jeśli ci zechcą go zapaskudzić, to nie czekaj, aż zbudzi cię dzwon, bo się z ręką w nocniku obudzisz”. Każdy song protestujący lub nawołujący ma swoje pięć minut w historii. Można więc przyjąć, że i ta piosenka odegrała jakąś rolę, a dzisiaj jest tylko nostalgicznym zabytkiem, słuchanym zresztą dla krótkotrwałej rozrywki lub wspomnień. Jednak pod cienką skórą tekstu historycznie uwarunkowanego kryje się zazwyczaj coś, co posiada wartość swoiście ponadczasową. Tak też jest i z tym tekstem.
Z reguły większość członków danej społeczności jest po prostu widzami, spoglądającymi na dziejące się wokoło wydarzenia z nawet nieskrywanym przeświadczeniem, że przecież nic nie mogą zrobić, by zmienić ich bieg. A jeśli nawet chcieliby coś zdziałać, to czekają na odgórne hasło, dzięki któremu rozpoznają i czas, i kierunek potrzebnego działania. Tylko że ten właśnie moment sprawia, iż budzimy się z ręką w nocniku. Dlaczego? Bo wbito nam do mózgów przekonanie, iż jedynie milionowe grupy mogą w rewolucyjnym szale dokonywać zmian, a jednostka sama z siebie jest niczym. W tym współczesnym pesymizmie grupowym przypominamy zbiorowisko ludzi zgromadzonych w jednym miejscu, które szczelnie otacza ogrodzenie pod medialnym napięciem, uszczelnionym dodatkowo zwojami jakiś autorytetów jak zwojami drutu kolczastego. Ten płot można by przełamać nie zgraną falą połączonych ludzkich sił, ale po prostu wyrwą dokonaną przez każdego ze znajdujących się na placu, jednak bezsiła nie tkwi w możliwościach, tylko w mózgu. Bo przecież ja nic zrobić nie mogę… A klatka trwa.
Nie trzeba obstawiać się wojskiem
Cztery wydarzenia w ostatnich tygodniach zlały się w moim umyśle w jedno, choć wszystkie zdają się być od siebie całkowicie odległe: manifestacja związków zawodowych w stolicy, rocznica śmierci Ryszarda Siwca, nagonka na komisję dążącą do ustalenia przyczyn katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. oraz odrzucenie przez sejm obywatelskiego projektu gwarantującego prawo do życia nienarodzonym jeszcze dzieciom dotkniętym różnymi chorobami. Łączy je nie tylko opozycyjność wobec dzisiejszego mainstreamu, ale również pewne znamię przegranej. Po związkowych protestach już w przekazach medialnych opadł kurz, pozwalając przebijać się do świadomości społecznej tak koniecznym do życia sprawom, jak chociażby kolejny romansik jakiejś gwiazdeczki show-biznesu czy też ratowanie bezpańskich psów i kotów nie tylko w kraju nad Wisłą, ale i w odległej Rumunii czy Bułgarii. Rocznica samospalenia Ryszarda Siwca zajmowała naszą dziennikarską brać, a z nią również i milionowe rzesze widzów, około ćwierć dnia. Naukowcy związani z komisją Macierewicza walcowani byli przez media dość długo, a na zakończenie odtańczony został dziki taniec zwycięstwa nad domniemanym grobem ich ekspertyz. Ochronę dzieci nienarodzonych zabito w pierwszy sejmowym podejściu, pomiędzy zgrzebnymi bon motami (do)wolnościowymi a kęsem karkówki w sejmowej restauracji. Szlus. Finito. Punto. Basta. End. Siatka ogrodzenia pod medialnym napięciem znowu szumi delikatnym drżeniem prądu, ostrzegając, by nie podchodzić i jej nie dotykać. Tylko nikt jakoś nie zauważa, że za tymi wszystkimi działaniami, choć ostatecznie zorganizowanymi w sprawne grupy, stoją jednostki, które nie dopuściły, by zabito ich wolność myśli. Żaden bowiem reżim nie boi się zbytnio dużych mas ludzkich. Te można wszak spacyfikować poprzez wewnętrzną infiltrację i sabotaż albo poprzez nagłośnioną kompromitację, albo ostatecznie rozwiązaniami siłowymi. Reżimy boją się jednostkowej wolnej myśli, która w oparciu o prawdę jest detonatorem mogącym rozbijać mury i zwalać trony.
Kopa dać, choćby była ze złota!
W cytowanym utworze nieżyjącego już barda jedna ze zwrotek kończy się słowami: „…w tę d… wypiętą na Polskę kopa dać, choćby była ze złota!”. Wbrew pozorom działanie to nie jest przypisane tylko zbiorowości, ale przede wszystkim jednostkom. Gdyż zastanowiwszy się dokładniej, można dostrzec pierwszeństwo wolnościowego myślenia jednostek nad zorganizowanymi grupami. Jeśli bowiem celem wszelkich działań społecznych, a w szczególności samego faktu powstawania społeczeństw, narodów i państw jest stworzenie takich warunków, aby poszczególni ludzie mogli rozwijać przyrodzone człowiekowi zdolności, wśród których prawda i wolność zajmują najważniejsze miejsce, to nie można deprecjonować ani negować pierwszeństwa jednostki wobec społeczności. Umiejscawianie celu działania tylko w jakiejś grupie (proletariat, lobby, partia, nasi itd.) jest ziszczeniem się marzeń lewicowych ideologów, którzy do takich rozwiązań dążą przynajmniej od czasów francuskiej rewolty. Tylko nie wolno zapomnieć o małym szczególe. Otóż za poszanowanie jednostki ludzkiej i walkę o jej własne prawa (a nie ideologiczne zachcianki, dzisiaj tak chętnie podnoszone przez środowiska LGBT) odpowiadają nie siły kierownicze, lecz każdy z nas. Jeśli poprzestaniemy na zadomowieniu się w ludzkim stadzie, to nie możemy się dziwić, że każdy zarządzający nim wcześniej czy później z lubością weźmie do ręki bat zdatny do tresury stada lub, kierując namiętnościami i pożądaniami z rzędu tych niższych, rozgrywać nas będzie ku swoim celom.
I nie spadnie nam z głowy korona…
Dzisiaj, jak zresztą i w przeszłości, wiele jest formułowanych recept na poprawę stanu naszej ojczyzny. W końcu przyzwyczailiśmy się do konieczności dokonywania permanentnych reform, których celem jest doganianie kogoś lub ziszczanie czegoś. W tym zawirowaniu zapomnieliśmy, że najważniejszym zadaniem jest w naszym życiu wierność prawdzie i umiłowanie wolności. Sami z siebie zresztą chcemy, by nikt nas nie oszukiwał, lecz w osobistym życiu zamiast prawdą kierujemy się interesem doraźnym. O wolności też umiemy krzyczeć, lecz rozumiemy ją jako możliwość realizacji własnych zachcianek bez ponoszenia ich konsekwencji. Tymczasem prawda i wolność w życiu osobistym niestety bywają bolesne. Wymagają bowiem samodyscypliny i samoograniczeń. Lecz to właśnie one stanowią o naszym człowieczeństwie. Więc na koniec jeszcze jeden cytat z Jacka Woźniaka: „I nie spadnie nam z głowy korona, gdy tej zgrai, co Polski by chciała, nie będziemy cytować Cambronne’a, lecz powiemy: „Uo, takiego…!” Tylko to trzeba zrobić osobiście.
Ks. Jacek Świątek