Komentarze
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Idziemy sami, niosąc pytanie…

Współczesne dywagacje o ojczyźnie ponoć spełnionych ludzi tchną jakąś nieprawdą, brakuje w nich czegoś trwałego, czego nie można wystawić na kupczenie w hipermarkecie świata. Brakuje opoki, podwaliny, stałości. Brakuje po prostu szacunku dla przeszłości.

Zawsze na początku grudnia przypominam sobie śpiewogrę Ernesta Brylla – „Kolęda – Nocka”. We wspomnieniach tych nie dominuje jednak genialnie wykonany przez Krystynę Prońko „Psalm stojących w kolejce” czy też „Kołysanka brzemiennej”, delikatnie, z drżeniem głosu wyśpiewana przez Teresę Haremzę, ani też wręcz finałowy „Psalm o gwieździe”. Moje wspomnienie natrętnie wiąże się z „Piosenką kolędników”. Powtarzam sam dla siebie krótkie frazy, przez które przebija się nieśmiało „Katechizm polskiego dziecka” Władysława Bełzy: „Kto ty jesteś? Polak mały”. Zgadzam się z autorem śpiewogry, że „takie pytania bolą jak rana” i nikt już dzisiaj nie „odpowie szczerze”. I pytam sam siebie (dość nawet retorycznie), dlaczego milczeniem zbywamy to zasadnicze pytanie, milczeniem zakrywamy odpowiedź na nie, milczymy o nas samych. Dzisiejsze myślenie o tożsamości ojczystej zawiera się pomiędzy gładką autostradą do Reichu a spowolnionym chyba przez nasz klimat Pendolino. Ojczystą naszą tożsamość wpisano w rozpostarte skrzydła czekoladowej maszkary, flagę narodową wetkniętą w zgrillowane psie odchody oraz namnożone kompleksy wiecznych ścigaczy wymarzonej europejskiej i światowej arkadii. Lecz właśnie te współczesne dywagacje o ojczyźnie ponoć spełnionych ludzi tchną jakąś nieprawdą, brakuje w nich czegoś trwałego, czego nie można wystawić na kupczenie w hipermarkecie świata. Brakuje opoki, podwaliny, stałości. Brakuje po prostu szacunku dla przeszłości.

Aktorski protest

Przeczytałem niedawno, iż po wydarzeniach w Teatrze Starym w Krakowie oraz po pierwszych przymiarkach do wystawienia „odnowionej konceptualnie” Klatowskiej wersji „Nie-Boskiej Komedii” część ze starych aktorów tejże zasłużonej dla polskiej kultury sceny zrezygnowała z udziału w pseudoartystycznych zamierzeniach obecnego szefa teatru. Zastanawiająca dla mnie była wypowiedź związanej od blisko 50 lat z Teatrem Starym Anny Polony. Wyjaśniając swoje odejście z tegoż grona, powiedziała ni mniej, ni więcej: „Proszę pani, cóż ja mogę zrobić więcej niż powiedzieć, że mi jest potwornie przykro. I że to nie w ten sposób powinno się ściągać widzów i nie w ten sposób powinno się oceniać przeszłość. Co to znaczy rewizje? Co to znaczy rewizje? Znaczy, że bohaterów i wielkich ludzi mamy poniżać, kopać, poniewierać, oskarżać ich o jakieś obrzydliwe rzeczy? Młodzi, zastanówcie się. Mnie się wydaje, że wy się źle bawicie. Że to, co robicie, pójdzie po prostu w zapomnienie. I tego się będą wszyscy wstydzić”. Jest to wyznanie mające posmak manifestu. Aktor przyzwyczajony jest do tego, że na scenie musi znieść wiele, schować własne sentymenty, wcielić się w odgrywaną postać tak dokładnie, że widz winien odnieść wrażenie, iż jest w samym oku cyklonu wydarzeń, a nie w przyjaznym zaciszu teatralnym. A jednak w obliczu poniżania wielkich postaci, nawet jeśli chodzi o reżysera Konrada Swinarskiego, tkanka sumienia musi się obudzić. Słowa polskiej aktorki niosą w sobie ten sam ładunek, jaki zawarł w wierszu „Miejcie nadzieję…” Adam Asnyk: „Lecz nie przestajmy czcić świętości swoje i przechowywać ideałów czystość; do nas należy dać im moc i zbroję, by z kraju marzeń przeszły w rzeczywistość”.

Myśmy zmęczeni, sami nie wiemy…

Zastanawiam się czasem nad chichotem historii. Patrząc na polską rzeczywistość oraz na nas samych, dorosłych i ponoć odpowiedzialnych spadkobierców praojców, patrząc na nasze poczynania i pęd do zatracenia się w miazdze paneuropejskiej, z której wyrywa nas tylko radosno-tęskny, podlany jakimś alkoholem śpiew: „Polacy, nic się nie stało!”, widząc całkowitą znieczulicę na tematykę historyczną, co najwyżej przecinaną drobnymi wydarzeniami z okazji jakiegoś święta narodowego, a więc tak patrząc, zastanawiam się, co może myśleć dzisiaj nieznany żołnierz leżący pod fragmentem kolumnady Pałacu Saskiego w Warszawie? Mało kto wie, że są tam szczątki niespełna 15-letniego żołnierza nazywanego Lwowskim Orlęciem. Artur Oppman w przedmowie do swojego wiersza „Orlątko” zawarł fragment listu pozostawionego matce, gdy jedno z tych Orląt postanowiło stanąć do walki o ojczyznę: „Kochana Mamusiu, idę dziś zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska brakuje ciągle do oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle, ile trzeba było. Może już nigdy Cię nie zobaczę, Mamo, ale pamiętaj, że zawsze będę Cię kochał”. Zastanawiam się, ilu z nas dzisiaj miałoby to męstwo i takie rozeznanie powinności, jak tamten kilkunastoletni chłopiec. Nie mówię o młodzieży, mówię o nas – pokoleniu 30-, 40- i 50-latków. Zbyt łatwo tłumaczymy się dorobkiewiczowską chęcią podnoszenia jakości życia. Tamte czasy były trudniejsze, a i o chleb trzeba się było bardziej starać niż dzisiaj. Oni jednak mieli coś, co my wyśmiewamy – mieli fundament miłości ojczyzny, narodowej jedności, która nie oznaczała mitycznego i żurnalistycznego jednoczenia się wokół koncepcji, ale jedności tradycji narodu, której dawali nowe życie w swoich czasach i swoich warunkach. Nie przeczę, że dzisiejszy patriotyzm winien być dostosowany do naszych czasów i potrzeb. Ale nie może on stanowić podeptania, wyśmiania, przeinaczania, deprecjonowania i (co śmiało podkreślam) świadomego niszczenia świętych ołtarzy ojczyzny. To nie romantyzm ani łzawy wspominek przeszłego, lecz dbałość o życie narodu, bez którego nie będziemy mogli istnieć, lecz tylko wegetować w gąszczu kompleksów i przekonywania siebie, żeśmy na to zasłużyli. A za jedyny symbol naszej dzisiejszej ojczyzny uznamy kikut nadpalonej stalowej konstrukcji, nazywanej Tęczą Warszawską. Zresztą o czym tu mówić… Jak ognia boimy się pomników tych, co zginęli w tragedii smoleńskiej, a potrafimy zakładać społeczne komitety odbudowy sztucznego gadżetu zupełnie niezwiązanego ze stolicą.

Niebiosa, rosę ślijcie nam z góry…

Być może ta refleksja winna znaleźć się w okolicach Narodowego Święta Niepodległości. Ja jednak chciałem ją wypowiedzieć na początku Adwentu. To specyficzny okres liturgiczny w życiu Kościoła. Jedyny chyba, który tak dokładnie łączy w swojej teologii przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Żadnej nie umniejszając, żadnej nie podkreślając, a spajając je w jedno tchnienie prawdziwego życia. I to jest właściwy deszcz na wyschniętą ziemię. Chyba takiego Adwentu potrzeba naszej ojczyźnie. Takiego Adwentu potrzeba nam – współczesnym Polakom, którzy „przez śnieg grudniowy, przez śnieg lodowy, przez świat śmiertelnie biały idziemy sami, niosąc pytanie – Kto jesteś…”.

Ks. Jacek Świątek