Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Nie wierzył, że mógł to przeżyć

We wspomnienie św. Barbary swoje święto obchodzą górnicy. Może warto przy okazji przypomnieć o dramatycznych losach żołnierzy górników karanych przez władze komunistyczne za pochodzenie, działalność patriotyczną, postawę religijną. Wśród nich był pochodzący z Radzynia Podlaskiego - nieżyjący już - Janusz Duk.

Pan Janusz znany był w Radzyniu jako pszczelarz i inkasent. W młodości jednak trafił do kopalni. Władza ludowa skazała go na odbycie zasadniczej służby wojskowej w kopalni węgla za to, że… jego ojciec był przedwojennym policjantem, a w czasie wojny współpracował z AK. Swą opowieść. Duk rozpoczął od słów: – Nie wierzyłem, że mogłem to przeżyć.

Wśród niepewnych politycznie

Na mocy tajnego rozkazu wydanego 1 lutego 1951 r. przez marszałka Konstantego Rokossowskiego do 1957 r. poborowych niepewnych politycznie kierowano do tzw. służby zastępczej, czyli odbywanej w kamieniołomach, kopalniach uranu i węgla. W tej grupie znaleźli się m.in. synowie z rodzin przedwojennej inteligencji, ziemian i „kułaków” – chłopów, którzy nie dostarczyli państwu kontyngentów, dawni żołnierze AK, BCh, Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, klerycy, osoby posiadające krewnych za granicą, a nawet ci, których rodzice, rodzeństwo lub żona byli karani przez organa Polski Ludowej za przestępstwa polityczne.

Zaliczony do niej został również Janusz Duk, wówczas 21-letni mieszkaniec Radzynia Podlaskiego. Jakie winy, według ówczesnych władz, na nim ciążyły?

Przede wszystkim był synem policjanta, po drugie jego ojciec w czasie wojny i po tzw. wyzwoleniu współpracował z AK, po trzecie zaś sam podpadł władzom za obronę obecności krzyża w szkole. Janusz uczył się w Technikum Mechanicznym i wraz z rodzeństwem pomagał matce prowadzić niewielkie gospodarstwo. W tym czasie zaczęto już usuwać krzyże ze szkół. W radzyńskim TM krzyż jeszcze wisiał, a nad nim – portrety Bieruta. Pewnego dnia po przyjściu do szkoły – jak zwykle o 7.30 – zauważył brak krzyża w klasie. – Znalazłem za kaflowym piecem rozerwaną pasyjkę, drewniany krzyż sponiewierany. Zbijam go na nowo i wieszam na ścianie. Po dzwonku staje za mną cała klasa i mówi modlitwę do Ducha Świętego. Jedynie dwóch kolegów wyszło na czas modlitwy z klasy – wspominał ze wzruszeniem. Za dwa dni Janusza wezwał dyrektor: „Duk, co wy robicie? Prowadzicie jakąś agitację, zaczynacie rozróbę!”. On na to: „Jaką agitację, panie dyrektorze, przecież mamy wolność wyznania, a jak się pomodlimy przed lekcjami, to łatwiej nam się uczyć, mamy lepsze wyniki”. „Nie wstawiaj mi tu swoich gadek, skończ z tą religijną dywersją”. Janusz się nie przestraszył: „Nie, nie przestanę, póki chodzę do szkoły, modlitwa będzie odmawiana”. I tak było.

Janusz został za swą postawę usunięty z ówczesnego Związku Młodzieży Polskiej i Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, do których wszyscy musieli należeć. Tylko dzięki temu, że był najlepszym uczniem i dzięki wstawiennictwu wspaniałego nauczyciela i wychowawcy, wicedyrektora technikum pana Stagrowskiego nie wyrzucono go ze szkoły.

W 1955 r. wraz z 60 kolegami z WKR w Białej Podlaskiej został powołany do odbycia służby wojskowej. Przyjechało po nich dwóch oficerów mających doprowadzić chłopców do jednostki. Jazda pociągiem w nieokreślonym kierunku trwała tak długo, że zaniepokoiło to rekrutów. W pewnym momencie na horyzoncie dostrzegli sylwetki kominów, hałd, szybów. – Nogi się wtedy pode mną ugięły, bo zrozumiałem, że przywieźli nas na Śląsk, do pracy w kopalni – wspominał J. Duk. – Na bramie wejściowej do koszar zobaczyłem napis: „Jednostka wojskowa 2060”. Znajdowała się ona około kilometra od kopalni „Ziemowit – Piast”.

Z ulgą przyjęli wiadomość, że była to kopalnia węglowa, a nie uranowa. Całe dowództwo wzwyż kapitana było sowieckie. Major Zołotouchow nie umiał nawet dobrze mówić po polsku.

Po dwóch czy trzech tygodniach przeszkolono ich i posłano do kopalni. Oddział, w którym znalazł się Janusz Duk, liczył ponad tysiąc żołnierzy. W przemyśle węglowym pracowało wówczas 10 tys. żołnierzy skoszarowanych w dziesięciu jednostkach.

Praca ponad siły

– Byliśmy młodymi chłopcami niemającymi pojęcia o pracy w kopalni, a dawano nas do najtrudniejszej, najbardziej niebezpiecznej pracy. Gdzie cywile nie chcieli iść, tam posyłano nas, żołnierzy – wspominał J. Duk.

Praca była ponad siły, dzienna norma wydobycia to 30 ton węgla, które trzeba było odstrzelić i załadować na wózki. – Odstrzał robiło się w warunkach strasznych, bo woda lała się jak z cebra, a po dniu pracy nie można było ruszać rękami. Zdarzało się, że po odbyciu takiej służby na kilka lat ludzie tracili czucie w rękach – opowiadał Janusz Duk. Jednak gdy żołnierze górnicy nie wydobyli dziennej normy, nie mieli co liczyć na odpoczynek. Do kopalni zwożono im kocioł zupy z jednostki i pracowali nawet 12, a niekiedy i 20 godzin bez przerwy.

Po pracy też nie było czasu na odpoczynek, bo odbywały się szkolenia: cztery godziny politycznych i cztery godziny liniowych, w nocy robiono alarmy i trzeba było niekiedy pieszo z 20-kilogramowym obciążeniem przebyć ponad 20 km. A i bez tego nie można się było spokojnie wyspać, bo na jednej sali przebywali żołnierze pracujący na trzy różne zmiany, więc panował tam ciągły ruch i hałas.

Pracowali siedem dni w tygodniu, nie mieli niedziel, świąt. Jedynym dniem w roku wolnym od pracy była Barbórka. Gdy Janusz Duk raz w Wielkanoc nie zjechał do kopalni, został wezwany do raportu karnego przed oblicze samego majora Złotouchowa. Za opuszczenie pracy dostał 14 dni ścisłego aresztu. W celi tylko na sześć godzin miał otwieraną pryczę, pozostały czas musiał spędzać stojąc lub siedząc na stołku po kostki w wodzie. Dzienna racja żywnościowa to pół kilograma chleba i pół litra kawy. Jak twierdził, przetrwał to dzięki różańcowi, który ukrył podczas rewizji przed aresztowaniem. Jednak po zakończeniu kary nie miał siły przejść 500 m do baraków. Mniej odporny psychicznie jego kolega z sąsiedniej celi powiesił się na pasku od spodni.

Olbrzymia wypadkowość

Chodziło o to, by żołnierze stale byli na skraju wyczerpania psychicznego i fizycznego. Stąd i wypadkowość wśród nich była duża. Pluton pogrzebowy tworzyło sześciu żołnierzy, którzy zajmowali się informowaniem rodzin o śmierci ich bliskich. Pisano, że żołnierz zginął na ćwiczeniach. Trumny były zaplombowane i rodziny nie mogły poznać prawdziwej przyczyny zgonu. Gdy ktoś zginął w kopalni, w radiowęźle podawano komunikat informujący, ile jeszcze ton węgla mógłby urobić zmarły dla Polski Ludowej.

Czasem wystarczyło, że przemęczony żołnierz wziął kilof na ramię i dotknął nim do drutów elektrycznych pod napięciem, następowało śmiertelne porażenie. A dużo było również samobójstw. Mniej odporni psychicznie dotykali trakcji elektrycznej zasilającej elektrowozy ciągnące urobiony węgiel do szybu lub oprawki żarówki. Podczas dwóch lat pracy Janusza Duka w kopalni zginęło ok. 150 żołnierzy z jego jednostki. Statystyki mówią, że zginęło 5 tys. żołnierzy górników, a 10 tys. zostało kalekami.

Czuwała nad nim Opatrzność

Janusz był świadkiem wielu wypadków. Sam też miał kilka, ale cudownie ocalał. Uważał, że tylko dzięki Bożej opatrzności. Raz między strzałami, gdy na oddziale panował spokój, zamiast siedzieć z kolegami, słuchać przekleństw i wdychać dym z papierosów, zreperował kilka przegniłych stempli. Następnego dnia w tym miejscu nastąpił wybuch. Chodnik się zapadł, a Janusz w tym czasie znalazł się pod nowymi stemplami, które wytrzymały nacisk. W niewielkiej wnęce 12 godzin czekał, aż go koledzy odkopią.

W drugim roku Janusz Duk pracował na suchych chodnikach, później przeniesiono go na obsługę naziemną przy dowożeniu drewna. Doceniono wkrótce jego wykształcenie – miał zdaną maturę, czym nie mógł się poszczycić żaden oficer w jednostce. W wolnym czasie miał zajmować się zatem udzielaniem korepetycji. Do cywila wrócił 1 marca 1957 r.

– Żywili nas dobrze, bo 700 zł z naszej pensji przeznaczano na wyżywienie. Pozostawało 300 zł. Jeśli ktoś był oszczędny, nie pił wódki i nie palił papierosów, po dwóch latach pracy mógł sobie za to nawet garnitur sprawić – wspominał. Według karty górnika za 24 miesiące pracy należało się każdemu pracownikowi kopalni sześć ton węgla, który powinien być przekazany rodzinom. Ale to gdzieś poszło na bok. – Traktowali nas jak niewolników. Nawet więźniom za dzień pracy liczono dwa dni odsiadki. Nam nic nie odliczano. Gdy się ktoś próbował wychylić, dostawał karną kopalnię, a to był wyrok śmierci. Kiedy to dziś wspominam, sam się sobie dziwię, że mogłem to wszystko przeżyć – zakończył swą opowieść Janusz Duk.

Anna Wasak