Czułe serce świata
Mało kto jednak przypuszcza, że wyrażenie zastosowane powyżej nie jest opisem jakiejś rzeczywistości, lecz jednym z tytułów, którymi peerelowska prasa obdarowywała generalissimusa Józefa Wissarionowicza Stalina. Przypomniałem je sobie, gdy oglądałem relacje z przedświątecznego pobytu naszej coraz bardziej europejskiej gwiazdy politycznej premiera Donalda Tuska w ośrodku prowadzonym przez fundację Siemacha. Od razu zastrzegam, że nie mam intencji przypisywania prezesowi rady ministrów owego historycznego tytułu czy porównywania go z przywódcą sowieckiej Rosji. Nie znajduję bowiem żadnej paraleli pomiędzy nimi, choć wielu chciałoby ją widzieć. Sprawa dotyczy zupełnie innej rzeczy.
Prawie robi różnicę
Pan premier, odwiedzając fundację założoną z inicjatywy katolików i pod egidą katolickiego księdza, uczynił był uwagę, że jej działalność jest istotą chrześcijaństwa. I można by skwitować to krótko: powiedział, co wiedział. Słowa wyrażają zazwyczaj ludzkie poznanie, a zwłaszcza zasób informacji posiadanych przez formułującego wypowiedź człowieka. Im mniej prawdziwych informacji, tym głupsze wypowiedzi. Można by zaproponować Wittgensteinowską tezę: „O czym nie można mówić, o tym należy milczeć”. Głupota ma jednak to do siebie, że natychmiast chce być wypowiedziana. Sformułowana przez Donalda Tuska teza jest objawem takiej właśnie głupoty. Choć niewidocznej na pierwszy rzut oka. Nie on jeden jednak chce wpisać chrześcijaństwo w jakąś wizję dobroczynnej działalności ludzkiej. Aż chciałoby się przypomnieć słowa papieża Franciszka, który ostrzegał przed wpisywaniem religii chrześcijańskiej w struktury tego świata, dostrzegające w niej tylko kolejną organizację charytatywną o zasięgu światowym. Zresztą bardzo blisko od takiego ujęcia do cytowanych przez wszystkich lewaków haseł typu: budujcie szpitale, a nie kościoły. Wbrew pozorom niewinne stwierdzenie, w jakiś sposób korespondujące z przykazaniem miłości bliźniego (wg mnie tylko w sferze werbalnej), dokonuje jednak zasadniczej zmiany orędzia ewangelicznego. Dlaczego? Ano właśnie dlatego, że odcina człowieka całkowicie od nadprzyrodzoności i wieczności. Dobroczynność chrześcijańska nie jest bowiem celem samym w sobie. Ona jest wynikiem (z)jednoczenia człowieka z Bogiem. Gdyby chrześcijaństwo nakazywało miłować człowieka i czynić mu dobro tylko dlatego, że jest człowiekiem, wówczas należałoby stworzyć także i inne przykazania, np. miłuj delfina, bo jest delfinem, lub miłuj pierwotniaka, bo jest pierwotniakiem. Naturalnym odruchem byłoby poszukiwanie uzasadnienia dla takiego postępowania, a wówczas okazałoby się, że w samym człowieku są takie pokłady zła, które nie pozwalają zrealizować innego przykazania – mianowicie miłości nieprzyjaciół. Chrześcijanin nie miłuje człowieka dlatego, że tamten jest człowiekiem. Właściwym powodem miłowania bliźniego jest fakt działania stwórczego i zbawczego Boga. Zjednoczony z Nim nie mogę działać przeciw Niemu. Dlatego istotą chrześcijaństwa nie jest dobroczynność, lecz jednanie człowieka z Bogiem. Można powiedzieć, że to sofistyka, ale czyż właśnie ten drobiazg nie czyni zasadniczej różnicy? Wzięcie skutku za przyczynę niestety jest po prostu błędem. Czy w „Kościele łagiewnickim” tego nie uczono?
Miłość wiele imion ma?
Poza tym właściwe ustawienie sprawy miłowania bliźniego pozwala również na właściwe rozpoznanie dobra, które mam świadczyć bliźniemu. Już od dłuższego czasu przekonywani jesteśmy, że najważniejszą cechą naszych dobrych uczynków wobec bliźniego winna być serdeczność i życzliwość podlana tolerancją. Zapomniana została całkowicie prawda. Stało się to dlatego, że nieuwzględniany jest ostateczny cel człowieka. Czynienie dobra sprowadzone wówczas zostanie tylko do zapewnienia człowiekowi w miarę godziwych warunków życia na tej ziemi. Co więcej, owa godziwość zostanie uznana za równoznaczną z bezbolesnością życia, a to oznaczać może również żądanie usuwania każdego rodzaju bólu, także egzystencjalnego lub związanego z nieuleczalnością choroby. Jak widać, zapomnienie o celu ostatecznym prowadzić może w prosty sposób do żądania dostępności eutanazji lub legalizacji narkotyków. Gdy dodatkowo uzna się przeciwieństwo bólu – przyjemność – za miernik dobra, to dojdziemy do legalizacji prostytucji, zawierania związków jednopłciowych, a nawet propozycji przyjęcia za „normalność” pedofilii lub kazirodztwa (co zresztą już jest podnoszone w wielu periodykach, także tych nazywanych naukowymi). Jednakże najważniejszym i najgorszym skutkiem staje się w takim przypadku możliwość zafałszowania samego dobra, ponieważ nie znając ostatecznego celu człowieczej egzystencji, wpędzimy go w kłamliwą pogoń za szczęściami, które nigdy go nie zaspokoją. Chrześcijaństwo, choć przykłada wagę do zaspokojenia godnych i wystarczających środków dla ludzkiego życia, jednakże za najważniejsze uznaje doprowadzenie człowieka do prawdy. Także prawdy o nim samym jako istocie wolnej i odpowiedzialnej. Panu premierowi jednak przydałby się porządny kurs katechizmu.
To nie sentymentalizm
Papież senior Benedykt XVI w swojej encyklice „Caritas in veritate” wskazał dość dokładnie, że miłosierdzie bez prawdy przeradza się w sentymentalizm, który szybko nudzi człowieka, a to staje się powodem dla porzucania dobra na rzecz skuteczności. Mam jednak wrażenie, że w całym tym działaniu przenoszącym istotne cechy chrześcijaństwa z tego, co pierwszorzędne, na to, co drugorzędne, nie mamy do czynienia tylko z romantyzmem ignorantów. To dość świadome działanie, którego celem jest zawoalowane obalenia tego, co przyniósł Chrystus. Spętanie chrześcijaństwa światowymi kryteriami i uczynienie z niego instytucji li tylko dobroczynnej może stanowić (i zapewne stanowi) prostą drogę do ustanowienia jakiejś religii panświatowej, będącej rodzajem wieży Babel. Być może pięknej, ale zgubnej. Potwierdzać zdaje się to wciskanie nauczania papieża Franciszka w ten właśnie nurt (choć przyznać należy, że obecny następca św. Piotra zbyt często daje do tego asumpt niejednoznacznymi wypowiedziami). Uwikłanie chrześcijaństwa w światowość, z całkowitym zapomnieniem o wieczności (lub uczynienie z niej jakiejś idei niejasnej), będzie stanowić jego koniec. O co zresztą od wieków starają się jego wrogowie, inteligentnie dążąc do tego celu. Pana premiera nie posądzam jednak o taki stopień inteligencji. Jego wypowiedź umieszczam w dziedzinie zwykłej ignorancji.
Ks. Jacek Świątek