Przylecieli po kota… w walizce
Być może wtedy walizka poleciała do Tajlandii - o czym donoszono swego czasu w uzupełnieniu hasła chwalącego szybkość samolotów Concorde: „Śniadanie w Londynie, lunch w Nowym Jorku, a bagaż w Bangkoku” - by w końcu po latach znaleźć się na Okęciu... Ale żeby można się było o tym przekonać, trzeba było kupić bilet na... aukcję.
Polskie Linie Lotnicze postanowiły pozbyć się bagaży, po które nikt się nie zgłosił. Wystawiono je więc na licytację. O tym, co jest w walizkach, nie wiedział nikt, oprócz pracowników LOT. Ci zaś zapewnili, że nie ma w nich alkoholu czy broni, a więc artykułów i przedmiotów, o które upomniałaby się służba celna. Czy aby tylko tych fantów? Na pewno każdy z nas słyszał historie o przedmiotach znikających w dziwnych okolicznościach z walizek czy pocztowych przesyłek. I to bynajmniej nie za sprawą Davida Copperfielda.
Prekursorem podobnych aukcji jest Poczta Polska. Na organizowanych w Koluszkach licytacjach sprzedaje zawartość paczek, których nikt nie odebrał. Przed przystąpieniem do aukcji każdy widzi towar wystawiony na sprzedaż. Tymczasem przed LOT-owską licytacją przyszłych nabywców poinformowano, że zawartość walizek mogą jedynie określić po ich wyglądzie. Nie było mowy o podnoszeniu ani dotykaniu. Nikogo zaś nie interesowało, dlaczego bagaże nie zostały odebrane, wszakże przewoźnik powinien przypomnieć pasażerowi o pozostawionej własności. Zabrakło też informacji, skąd pochodzi dana walizka. A ta mogłaby być równie cenna jak sam bagaż. Taki na przykład kierunek Chiny czy USA może stanowić wskazówkę, że w walizce znajduję się aparat albo laptop, bo to kraje, z których najczęściej przywozi się elektronikę. Mimo to skłonnych do zakupu przysłowiowego kota w worku nie brakowało. Zachętę stanowiła także cena wywoławcza każdej walizki – 10 zł, co świadczyło o tym, że LOT chce koniecznie opróżnić magazyny. No bo pomysł, aby rozdać biednym zawartość, którą, nie oszukujmy się, w większości wypadków stanowią ubrania, zapewne spalił na panewce.
Za najdroższy bagaż zapłacono 600 zł, a najcenniejszym towarem okazał się laptop, który nowego właściciela kosztował 250 zł. Nikt się nie przyznał do znalezienia w walizce ważnych dokumentów czy kompromitujących zdjęć (ciekawe, co na próbę szantażu prawowitego właściciela powiedziałaby wtedy policja). Nikt nie natrafił też na pierścionek z brylantem lub ukryte pieniądze, o czym pewnie marzyli uczestnicy aukcji, patrząc na tajemnicze pakunki. Ale przezorni i nieufający przewoźnikowi turyści takie skarby przewożą w bagażu podręcznym. Swoją drogą ciekawe, ile LOT zapłacił właścicielom za bagaże, które się nie odnalazły i czy zorganizowana aukcja miała na celu pokryć koszty złej obsługi.
Okazuje się że od polskich bardziej kreatywni są amerykańscy turyści. W ich walizkach znaleziono przedmioty, które określono jako zbyt dziwne, by je sprzedać. Trafiły do… muzeum, w którym obejrzeć można m.in. zbroję rycerską.
Być może na podobną aukcję zdecydują się też panie bibliotekarki z siedleckiego „Ekonomika”, które póki co przygotowały wystawę „Co czytelnicy zostawiają w książkach?”. Udało im się już zebrać 250 eksponatów. Łakomym kąskiem dla kolekcjonerów mogłaby stać się pocztówka z grą małżeńską z 1962 r., dwa lata starsza legitymacja ubezpieczeniowa czy indeks z nauk przedmałżeńskich sprzed 29 lat.
Jedno jest pewne: przeprowadzona przez LOT aukcja cieszyła się sporym zainteresowaniem. A to rodzi obawy, że teraz to dopiero zaczną ginąć walizki.
Kinga Ochnio