Paprykarz z magdalenką i szczawiem
Głos brzmiał jak z zaświatów. Kiedy jednak uświadomiłam sobie, że skojarzenie z zaświatami wynikło głównie z rozpoznania niewidzianej i niesłyszanej od kilkunastu lat znajomej z liceum, przerażenie ustąpiło miejsca radości.
– Do papieża się można prędzej dodzwonić niż do ciebie – zasyczała słuchawka. Wcale się nie obraziłam, a nawet, owszem, ta szpila mnie dowartościowała. – No – zgodziłam się od razu. – A po co dzwonisz? – spytałam, kiedy już się wyjaśniło, że nie żadna okropna wieść jest przyczyną jednak nocnej, jak na ogólnie przyjęte standardy, rozmowy.
– Co u ciebie słychać? – pojechała słuchawka schematem.
I popłynęła opowieść o dzieciach, obmawianie wspólnych znajomych – tych, którym się powiodło, i którzy życie przegrali, refleksja i dobre słowo o nieobecnych… A jako że córka znajomej maturzystką tegoroczną jest, naturalnym odruchem stało się przypomnienie tej bardziej nam bliskiej, sprzed lat. – Lubisz paprykarz? – zapytała, pozornie ni w pięć, ni w dziewięć, interlokutorka. Pewnie że lubię. To przecież taka moja (nasza) magdalenka. Czarodziejskie ciastko ożywiające przeszłość. Radość. Tęsknotę. Żal?
Jadłyśmy ten paprykarz, z ciepłymi jeszcze bułkami, przez kilka dni z rzędu. Na parę chwil przed maturą całymi popołudniami koczowałyśmy w przyinternackim sadku. Na tyłach murowańca, z książkami w garści udawałyśmy, że powtarzamy szkolne mądrości, a tak naprawdę planowałyśmy życie. Wymyślałyśmy imiona dla naszych dzieci i sposoby, jakimi bryłę z posad świata nowymi pchniemy tory. Sinus i cosinus mieszały się nam wtedy z życiorysem Maksyma Gorkiego, historią I Proletariatu, poezją Norwida i budową stułbi. Zza winkla internackiego baraku chłopcy rzucali w nas znalezionymi pod sosną ubiegłorocznymi szyszkami i ukradkiem robili zdjęcia rozebranym dziewczynom. Nigdy przedtem ani potem słońce nie świeciło tak jasno i tak radośnie.
Okazało się, że to właśnie paprykarz powodem wieczornego telefonu jest. A ściślej mówiąc, poszukiwanie straconego czasu, czyli organizowany przez naszą Alma Mater zjazd absolwentów.
– Przyjedziesz? – pyta rozmówczyni. – Nie – ucinam bez zastanowienia. – Nie będę się wygłupiać i psuć ludziom zachowany w pamięci dawny mój wizerunek. Ale koleżanka nalega. Przywołuje długą listę tych, którzy już zadeklarowali swój udział. – Kijem Wisły nie zawrócisz – po ludowemu wyrażam myśl filozofów. – Ja wiem, że wszystko płynie i że nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki – bardziej uczenie podtrzymuje wątek słuchawka. – Ale może byśmy w tej rzece choć nogi zamoczyły. Ma Proust swoją magdalenkę, ma Niesiołowski szczaw na kolejowym nasypie i mirabelki, to i my możemy mieć paprykarz – przekonuje.
Wobec takich argumentów to już na pewno nie mogę pozostać obojętna. Zgłaszam akces. Sprawdzę, do jakiego stopnia świeże bułeczki się porozsychały. Stawię czoła Chronosowi. A co!
Anna Wolańska