Historia
Zdobycie Łęcznej. Bitwa pod Zastawiem

Zdobycie Łęcznej. Bitwa pod Zastawiem

To, co nie udało się Krysińskiemu 21 października 1863 r., powiodło się w nocy z 30 listopada na 1 grudnia oddziałowi Walerego Wróblewskiego, w którym służyło wielu Podlasian.

Tak o tym zapisał P. Powierza: „Gdy byliśmy blisko Łęcznej, powstał projekt spędzenia nocy w tym miasteczku… Wysłano na zwiady jednego z mieszczan. Niebawem wrócił z wiadomością, że przed wieczorem przyszła do miasteczka rota piechoty i kilkunastu Kozaków… Było w naszym szwadronie sześciu Węgrów, którzy z oficerami i całą amunicją przybyli z Austrii jeszcze wczesną jesienią - ażeby walczyć za naszą sprawę. Ci dowiedziawszy się, że do Łęcznej nie pójdziemy - przyszli do naczelnika z propozycją, żeby pozwolił im, jak się wyrazili, „Moskali z miasteczka wykurzyć”.

Naczelnik Wróblewski zaznajomiwszy się z ich planem, zgodził się. Udaliśmy się do miasteczka trzema grupami, z których dwie podeszły do niego z boków, a trzecia wprost gościńcem. Węgierski podstęp udał się znakomicie. Na hasło oficera zaczęliśmy strzelać z rewolwerów i trąbić do ataku. W miasteczku odezwała się trąbka na trwogę. W pół godziny wojsko rosyjskie wyszło w pole i stanęło w bojowym porządku… Nie czekając, cała partia ruszyła do miasteczka i przebywała tam całą noc. Mieliśmy czas pożywić się. Mieszczanie musieli zabić i upiec parę wołów. Piliśmy zdrowie Węgrów żydowskim winem, a Moskale ziębli w polu stojąc w pogotowiu”. Tymczasem Krysiński i Kozłowski 1 grudnia przekroczyli granicę galicyjską. Krysiński przekazał dowództwo nad resztą swego oddziału Szwajcarowi Bardetowi. Oddział żandarmerii narodowej 1 grudnia wkroczył do domu Michała Byczyka mieszkańca gm. Międzyrzec i uprowadził go ze sobą. Prawdopodobnie ciążył na nim wyrok za kolaborację, gdyż powstańcy pozbawili go życia. 2 grudnia przez Wisznice przejeżdżał 100-osobowy oddział kawalerii powstańczej. Tego dnia oddział Jankowskiego-Szydłowskiego w liczbie ok. 400 powstańców w Zastawiu k. Stanina, gdzie zatrzymał się na odpoczynek, został zaatakowany przez wojska carskie (600 piechoty i 200 Kozaków). Atak rozpoczęli ok. 9.00 Kozacy, których odparła jazda powstańcza. Oddział w pośpiechu zwinął obóz i wyruszył w kierunku Kopiny. W czasie marszu został doścignięty i ponownie zaatakowany przez Kozaków i dragonów. Jankowski zmuszony był przyjąć bitwę, która toczyła się na przestrzeni prawie 15 km, przeważnie w otwartym polu. Powstańcy, dziesiątkowani ogniem karabinów i dział, odstrzeliwując się, ustępowali w wielkim porządku. Tak o tym zapisał uczestnik bitwy por. Antoni Migdalski: „Piechota nasza rozwinęła się w tyralierę, a kawaleria zajęła boki. Na czystym polu zmuszeni byliśmy przyjąć bitwę z przeważającymi siłami, ustępując powoli. Ogień tak z naszej strony, jak i nieprzyjaciela był morderczy. Armaty biły kartaczami w nas okrutnie, oddział pomimo dziesiątkowania ustępował w wielkim porządku, tak że Moskale nie odważyli się rzucić na nas z bagnetami. Prawie trzecia część oddziału ubyła z szeregu, poległa lub rozproszyła się, reszta trzymała się dzielnie zachęcana przez kpt. Aleksandra Jeżewskiego, który w tej walce został ranny. Zbliżaliśmy się do lasu, co widząc Rosjanie, aby nie dopuścić do tego, rzucili na nas szwadron dragonów i sotnię Kozaków, chcąc odciąć nam odwrót. Wówczas Szydłowski stanął na czele kawalerii i z rozpaczą rzucił się na nich, odganiając do lasu. Powtarzało się to kilka razy i wtedy dowiedli nasi ułani, że zdolni są do bohaterskich poświęceń. Przy trzeciej szarży zabili pode mną konia. Uciekałem pod opiekę piechoty, co spostrzegłszy Szydłowski kazał złapać pierwszego lepszego konia, biegającego po polu po zabitych czy rannych towarzyszach, których ubyło z szeregu z dziesięciu, co też uczyniłem. Doszliśmy do lasu zaledwie w 100 ludzi piechoty i ze 40 koni, ale już tak zmęczeni, że piechota ani kroku postąpić nie miała siły, tymczasem dragoni i Kozacy korzystając z rozdzielenia się oddziału, wpakowali się za nami do lasu i strzelali do nas jak do zajęcy. Szydłowski zachęcał piechotę, aby się ostrzeliwała, co też przy pomocy kawalerii uskuteczniała. Po salwie, gdy Rosjanie zatrzymali się, piechota nasza chwytała się za ogony końskie i strzemiona i tak wlekliśmy ją, a nierzadko po dwóch siedziało na koniu. W takich zapasach w lesie wpadli dragoni na naszego dowódcę, który zawdzięcza swoje życie klaczy, bo kiedy strzelono do niego na odległość kilku kroków, klacz podniosła łeb do góry i trafiona w samo nozdrze padła. Strzelcy i kawaleria, ratując dowódcę, dali ognia i wtedy dragoni cofnęli się. Przez ten czas Szydłowski przysiadł się z tyłu do drugiego kawalerzysty i uszedł cało. Dopiero zapadający zmrok rozdzielił walczących. Kiedyśmy się w kilkudziesięciu znaleźli w nocy w jakimś folwarku, aby pożywić siebie i upadające ze zmęczenia konie, płakaliśmy jak dzieci. Każdy sobie przypominał przyjaciela lub towarzysza, który poległ lub jęczał ciężko ranny na pobojowisku, prosząc, aby go dobito, bo wiedział, że będzie mścił się nad nim nieprzyjaciel. Zmarł z powodu odniesionych ran 14-letni Kostuś Chodkiewicz. Zabito pod nim konia. Porwaliśmy go z por. Zembrzuskim [pochodzącym z Siedlec – J.G.] pomiędzy siebie, chcąc wsadzić na mojego konia, lecz nie daliśmy rady… Wtem wpadli Kozacy na nas… Więc bierzemy go za ręce pomiędzy swoje konie i, kłusem uciekając, ciągniemy. Nagle konie nasze nie mogły wyminąć drzewa, więc zmuszeni byliśmy go puścić, aby się nie zabił o drzewo, polecając opiece Boskiej. Upadł, a ostatnie słowa jego były: „Bądź zdrów! Kozacy dopadli i zabrali go z sobą. Tej samej nocy umarł z ran w jakiejś wsi”.

Józef Geresz