Zbrodnia nieprzedawniona
Zdarzały się niespodziewane zgony w kilka tygodni po wyjściu na wolność. Dotąd sprawa ta nie została wyjaśniona, sprawcy wydarzeń nie stanęli przed sądem, choć przed sądem postawione zostały ich ofiary - „za czynną napaść na funkcjonariuszy”. Pacyfikacja dopiero w 2002 r. została uznana przez Sąd Najwyższy za zbrodnię nieulegającą przedawnieniu.
Od wiosny 1982 r. do zakładu karnego w Kwidzynie byli zwożeni internowani działacze 20 regionów NSZZ „Solidarność”. Kwidzyn był przeznaczony dla elity działaczy opozycji traktowanych jako zagrożenie dla władzy.
W sierpniu przebywało tu 148 osób. – Byli to wspaniali ludzie tworzący atmosferę wolności duchowej, jakiej nie można było doświadczyć poza murami – wspomina Adam Kozaczyński z Tomaszowa Lubelskiego. Początkowo internowani nie mogli narzekać – cele były otwarte, mogli się dość swobodnie komunikować, działało radio, drukarnie, dzięki którym produkowano znaczki i plakaty, z linoleum powstawały stemple i rzeźbiono wizerunki Matki Bożej. Dyscyplina była do tego stopnia rozluźniona, że jeden z internowanych – siedlczanin Mirosław Andrzejewski wyszedł z obozu wraz członkami rodzin internowanych, którzy opuszczali zakład po skończonych odwiedzinach 7 sierpnia.
Wstrzymane odwiedziny
Akcja przeprowadzona 14 sierpnia była ewidentną prowokacją, zaplanowaną w celu wystraszenia społeczeństwa. Po zdelegalizowaniu „Solidarności” na 31 sierpnia – w rocznicę podpisania porozumień sierpniowych – zapowiedziano ogólnopolski strajk generalny. Władzy potrzebna była manifestacja siły, która, mając szeroki rezonans społeczny, spowodowałaby zahamowanie protestów.
Bezpośrednim pretekstem do rozpoczęcia akcji był protest internowanych przeciw wstrzymaniu odwiedzin. 14 sierpnia do Kwidzyna przybyli licznie przedstawiciele rodzin, które otrzymały zezwolenia na widzenie. Wyjątkowo dużo było również funkcjonariuszy więziennych. Tymczasem jedynie kilka osób wpuszczono na teren zakładu, tylko pierwsze widzenia odbyły się w ustalonym trybie, reszta została pod bramą.
Gdy internowani dowiedzieli się, że dalszych widzeń nie będzie, rozpoczęli protest na dziedzińcu. Do komendanta więzienia udała się trzyosobowa delegacja protestujących. Rozmowy przeciągały się w nieskończoność. Jak się okazało, czas ten potrzebny był do sprowadzenia posiłków z okolicznych więzień.
Krwawa pacyfikacja
Po południu otworzyła się brama wjazdowa i oddziały wkroczyły na teren zakładu. W ruch poszły armatki wodne. Pod wpływem uderzenia strumieni wody protestujący zaczęli cofać się w kierunku baraków. Władysław Kałudziński, który wcześniej z dachu baraku obserwował, co dzieje się za bramą więzienia, zeskoczył stamtąd wprost przed nacierających. Ci kazali mu podnieść ręce, a następnie bili po głowie, brzuchu, aż stracił przytomność i upadł. W dalszym ciągu był jednak kopany. Gdy się rozstąpili, leżał w kałuży krwi (w wyniku tego pobicia został inwalidą). Siedlczanin Janusz Olewiński wbiegł do najbliższego baraku, schronił się w celi, przylgnął do krat okiennych, ale widząc, co się dzieje na dziedzińcu, zawołał: „Bandyci! Mordercy! Przestańcie go katować!”. Natychmiast uciszył go strumień wody. Drugą osobą, która wzbudziła w napastnikach szczególną agresję, był A. Kozaczyński. Zawinił, bo zbyt wolno – jako ostatni – uciekał do baraku.
Ścieżka zdrowia
Gdy wszyscy internowani przebywali już w celach, rozpoczął się drugi etap pacyfikacji. Do cel wchodzili funkcjonariusze, kontynuując pałowanie, bicie, kopanie. Rzucali internowanych o ściany lub podrzucali ich pod sufit, patrząc z satysfakcją, jak z głuchym jękiem spadają na betonową posadzkę. Następnie wszystkich spędzono do świetlicy. W tym czasie na 50-metrowym korytarzu rozlana została woda z pastą PCV, co sprawiało, że podłoga zmieniła się w ślizgawkę. Internowanym kazano biec do końca korytarza i z powrotem. Gdy szli wolno, stawiając niezdarne kroki na śliskiej mazi i przewracali się, byli ponownie tłuczeni przez ustawionych wzdłuż korytarza strażników więziennych. Nad jednym bezbronnym, powalonym na ziemię pastwiło się czasem i kilkunastu funkcjonariuszy, waląc gdzie popadnie pałami, kopiąc ciężkimi, podkutymi buciorami w głowę, brzuch, po nerkach.
Gdy na ścieżce zdrowia znalazł się J. Olewiński, ktoś przypomniał: – To ten, który krzyczał „Bandyci!”. Za ten okrzyk został pobity szczególnie dotkliwie, co poskutkowało inwalidztwem.
O A. Kozaczyńskim koledzy mówili: – Jego nie bili, na nim się wyżywali, wręcz pastwili. Leszek Koszytkowski leżał na pryczy, gdy do celi wpadli rozjuszeni funkcjonariusze. Ze specyficznym dla siebie poczuciem humoru zwrócił się do nich: – Panowie, ja leżę, a przecież leżących się nie bije. W następnych dniach przedstawiciele Międzynarodowego Czerwonego Krzyża policzyli na jego ciele ślady po pałkach. Było ich 68.
– Na ścianie naszej celi był duży napis „Solidarność” – wspomina Zygmunt Goławski z Siedlec. – Gdy już po przejściu przez nas „ścieżki zdrowia” oprawcy ponownie wtargnęli do celi, kazali mi łyżką zdrapać ze ściany napis. Ale zacząłem się stawiać. Na górnej pryczy w naszej celi siedział Radek Sarnicki z Zamościa – wówczas uczeń III klasy szkoły średniej, najmłodszy internowany w Kwidzynie. Był on tak drobny i chudy, że zamknięte kajdanki zdejmował z rąk. Gdy odmówiłem zdrapania napisu ze ściany, klawisz zaczął bić go po głowie długą pałką z taką siłą, że owijała się ona wokół jego głowy. I w ten sposób mnie złamał. Gdy zobaczyłem, że Radek traci przytomność, wziąłem łyżkę i zacząłem zeskrobywać nią napis ze ściany.
Winne ofiary
Wobec niektórych internowanych katowanie powtarzano dwu-, a nawet trzykrotnie. W wyniku pacyfikacji, która zakończyła się ok. 2.00 w nocy, czyli trwała ponad 12 godzin, dotkliwie pobitych zostało ponad 80 internowanych, w tym trzech tak ciężko, że zostali inwalidami. Zdarzały się nagłe zgony po opuszczeniu więzienia. Do szpitala trafiło jednak tylko ok. 20 osób i to na krótko. Inni bali się zgłaszać służbom więziennym, że są pobici, bo rannych dodatkowo okładano pałkami.
Na drugi dzień pobitych wzywano do lekarza więziennego. Jego diagnoza zazwyczaj brzmiała: „symulant”, a gdy został zmuszony do reagowania, dawał środki przeciwbólowe i uspokajające.
Andrzej Goławski (Siedlce) leżał nieprzytomny. Lekarz więzienny odmówił udania się do celi. Dopiero ostra reakcja A. Kozaczyńskiego sprawiła, że się nim zainteresował, wezwano pogotowie, które go odwiozło do szpitala cywilnego. A. Goławski miał m.in. złamany kręg w kręgosłupie. Zaczął poruszać się samodzielnie po ponad roku od pacyfikacji – jesienią 1983 r.
Internowani z wielkim uznaniem i wdzięcznością mówią o służbie zdrowia w szpitalach cywilnych m.in. w Kwidzynie i Prabutach, gdzie zostało przewiezionych jedynie 20 najbardziej poszkodowanych. I to po kilku dniach od pacyfikacji, po interwencji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Niestety, po kilku dniach pobytu w szpitalu ciężko chorzy internowani, wbrew zaleceniom lekarzy, na rozkaz SB zostali ponownie przywiezieni do więzienia. Gdyby internowani przebywali w szpitalu dłużej niż tydzień, z mocy prawa musieliby być uznani jako ciężko pobici.
Z pomocą internowanym spieszyli dominikanie z Poznania, miejscowy młody kapłan ks. Leszek Kuczyński, przedstawiciele episkopatu, prymasowskiego komitetu pomocy, siedleckiego komitetu pomocy internowanym z Mają i Andrzejem Komorowskimi. Z internowanymi solidaryzowali się mieszkańcy Kwidzyna – na mieście były rozlepiane klepsydry z wyrokami śmierci na najsroższego oprawcę – Mariana Kegla. Informacje o pacyfikacji przekazał Głos Ameryki, sprawa ta stała się dla rządu kłopotliwa, zaprzestano wywożenia internowanych do więzień.
„Pałowanie grubą kreską odkreślone”
O tym, co działo się w Kwidzynie, świadectwo składają również ci, co z przyczyn od siebie niezależnych stanęli po drugiej stronie barykady. W „Tygodniku Solidarność” z 26 sierpnia 1990 r. zamieszczone zostały zeznania klawisza „Pałowanie grubą kreską odkreślone”. „Wszystko zaczęło się …nie w czasie akcji, ale po jej zakończeniu. Funkcjonariusze wyciągali z cel i robili regularne pałowanie, ścieżki zdrowia. Tłukli też w celach. Kazali zrywać napisy, albo zrywali sami, deptali. Zdeptali nawet portret papieża. Znam warunki naszej służby: bez pełnej akceptacji przełożonych żadnego pałowania by nie było. Za to leciało się ze służby. Nie wszyscy biliśmy, ale niektórzy prawdziwie się wyżywali. Bardzo zadowoleni byli, aż ręce zacierali. Kierownik Zakładu Karnego Kwidzyn przypatrywał się, widział, co robią i nie ingerował. To był zresztą typowy sadysta, mówiono na niego Hiena. Sam się tak czasem przedstawiał”.
Sprawę funkcjonariuszy, na których pobici i ich obrońcy pisali skargi, szybko umorzono w oparciu o amnestię. Za to przed sądem w Elblągu stanęło sześciu internowanych, m.in. Andrzej i Zygmunt – bracia Goławscy oraz Władysław Kałudziński, którzy otrzymali wyroki od roku do dwóch lat więzienia.
Po zwolnieniu z obozu prawie połowa internowanych w Kwidzynie wyemigrowała. Reszta przez lata leczyła rany, klepała biedę, była nękana przez bezpiekę, co prowadziło do załamań psychicznych, rozbijania rodzin.
W 1991 r. Sąd Najwyższy stwierdził, iż protokoły przesłuchań procesów kwidzyńskich były fałszowane i uchylił wyrok skazujący sześciu internowanych. Jednocześnie zawyrokował, że w Kwidzynie zostało popełnione przestępstwo nie tylko przeciwko internowanym, ale również przeciw wymiarowi sprawiedliwości, procedurom demokratycznym i zasadom funkcjonowania prawa. Jednak nie wszczęto wówczas śledztwa przeciwko odpowiedzialnym za masakrę, motywując decyzję przedawnieniem. W 2001 r. Instytut Pamięci Narodowej wszczął śledztwo w sprawie zbrodni kwidzyńskiej. W styczniu 2002 r. SN uznał wydarzenia w Kwidzynie za zbrodnie nieulegające przedawnieniu.
Anna Wasak