O wyższości schodzenia
I choć wiadomo, że wiele osób latem pracuje znacznie ciężej niż zimą („ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś...”), generalnie jednak jest to sezon urlopów i wypoczynku. Spędzanych zresztą jak kto chce albo gdzie kto może.
Jedna z moich kuzynek na przykład w czasie urlopu najbardziej lubi być w domu. Dobrze by było (mówi), żeby się wszyscy wtedy choć na tydzień gdziekolwiek ulotnili; żeby tak można było nie gotować, nie zmywać, nie sprzątać, nie myśleć o tym wszystkim wcale, tylko wstać, kiedy się chce, telewizora się do skutku (choćby i samych powtórek) wreszcie naoglądać, a na ostatku zająć tym, czym człowiek chce i lubi, a nie tylko tym, co musi. – Ale – mówi – nie ma lekko. Co chyba jednak oznacza brak spełnienia wakacyjnych marzeń.
Za to spotkany w sklepie znajomy – zadowolony: chwali się, że prawie codziennie 20 kilometrów na rowerze przejeżdża. A znowu znajomy znajomego też zadowolony, bo nowe płytki udało mu się w czasie urlopu samemu w łazience ułożyć. Jak by nie patrzeć – ludzie czynu.
Jest jednak w narodzie całkiem spora gromada, która się ani rowerem, ani nowymi płytkami, ani nawet oglądaniem seriali w czasie urlopu nie zadowoli, tylko czego innego pragnie. Dla niej wakacje są głównie po to, żeby prowadzić spory o wyższości spędzania ich w kraju nad przebywaniem zagranicą (może być też odwrotnie) albo pływania na bele czem po rozmaitych wodach nad zdobywaniem szczytów, jakie się nawiną. Są też tacy, dla których kwintesencją urlopu jest leżenie połciem na mokrym piachu i popijanie ryby piwem.
Może rzeczywiście zasadne by było zastanowienie się nad formą najwłaściwszą, czyli dla wakacjusza najbardziej optymalną, ale w tej materii pewnie nadal pozostanie tak, że ile ludzi, tyle głosów. Człowiek, mając możliwość pracy, powinien też mieć szansę odpoczynku, zaś ten w powszechnym mniemaniu chyba najczęściej kojarzony jest jednak z pozycją horyzontalną.
Bo, prawdę mówiąc, o ile pływanie (choćby i na bele czem albo całkiem bez czego) można jeszcze dosyć prosto zrozumieć, to już przy górskiej wspinaczce mogą się w rozumieniu jej idei pojawić przeszkody. No bo niech mi ktoś powie, jaki jest sens wchodzenia na górę dla samego wchodzenia. Wdrapywania się dla samego wdrapywania. A są ludzie, którzy robią to po raz nie wiadomo który. Na przykład tacy jedni (choć przecież nie tylko oni) – chwalą się, że w zasadzie wszystkie polskie góry, połoniny i szczyty już zdobyli – niektóre nawet i po kilka razy, a teraz dalej po nich wędrują – tyle że mogą przebierać-wybierać, bo wiedzą już co i jak. – Po co – pytam – na okrągło tam wchodzicie? A oni najpierw przez dłuższą chwilę nic, ani słowem się nie odzywają. Ale zaraz potem – prawie na wyścigi argumentują. Bo życie, mówią, jedną jest wędrówką. Bo góry blisko nieba. Bo trzeba przecież być. Bo niezapomniane widoki. Bo jak już tam wejdziesz, to musowo nauczyć się schodzić. A schodzenie, mówią, to dopiero sztuka.
Anna Wolańska