Komentarze
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Test na stuprocentowego człowieka

W swoim utworze „Wyspa doktora Moreau” Herbert George Wells twierdzi, że „zwierzę potrafi być zawzięte i przebiegłe, ale na to, by kłamać w żywe oczy, trzeba być stuprocentowym człowiekiem”.

I rzeczywiście, jest w tym jakaś racja. Choć w pierwszym odruchu „świętego oburzenia” zapewne chcielibyśmy zbić tę tezę, to jednak codzienność pokazuje dość dosadnie, jak prawdziwe są te słowa. A szczególnie teraz, gdy w dobie rozwiniętych sposobów wymiany informacji pomiędzy ludźmi wieści rozprzestrzeniają się lotem już nie błyskawicy, lecz znacznie szybciej.

Wspomniałem w ostatnim moim felietonie o zażenowaniu, jakiego doświadczyłem w związku z „mijaniem się z prawdą” jednego z kościelnych purpuratów, szczególnie „zasłużonego” dla obrad ostatniego synodu biskupów. Nie można również odmówić słuszności Romanowi Brandstaetterowi, który właśnie ten fakt wskazał jako dylemat osób niewierzących („Dlaczego kłamie czarna zakonnica, a Maria Curie była ateistką?”). Problem kłamstwa jest jednak cokolwiek szerszy i nie dotyczy tylko osób duchownych czy też wiernych Kościoła katolickiego, choć w ich wydaniu jest szczególnie odrażający. To problem całej naszej społeczności.

Prawda tylko autoryzowana

Przez ostatnie dni karmieni byliśmy nieustannie kwestią, co właściwie powiedział, a czego nie powiedział portalowi Politico dzierżący laskę marszałkowską polskiego sejmu Radosław Sikorski. Natężenie akcji wokół tych słów było tak wielkie, że nie powstydziłby się go nawet Alfred Hitchcock. Ucieczki przed dziennikarzami, ganienie przez panią premier, telewizyjne obronne szarże naczelnego entomologa kraju, Schetyna mówi: „Nie powiedział!”, Tusk zaś milczy bezradnie, aż wreszcie pojawia się światełko w tunelu – wywiad był nieautoryzowany! A właściwie to, co zacytowano w artykule, który każdy internauta o średnich zdolnościach może znaleźć w sieci. Więc jak tarczę przed pociskami złego rozciągnięto nad marszałkiem sejmu problem autoryzacji. I tutaj właśnie pojawia się zagwozdka. Pomijam fakt, że samo napomknięcie przez prezydenta Rosji w czasie rozmowy z polskim premierem o możliwości wspólnej aneksji Ukrainy jest już wystarczającym powodem do zastanowienia, gdyż tak wytrawny polityk jak Władimir Putin nie rzuca słów, których nie jest pewien. Skoro więc zdecydował się wyrazić je głośno, nawet jeśli chodziło tylko o pochwycenie polskiego szefa rządu na słowie, to musiał mieć do tego jakieś racjonalne podstawy. Ale wróćmy do problemu autoryzacji.

Czymże jest ta „tarcza”, za którą dzisiaj chowa się bojownik z Afganistanu? Otóż jest to jak najbardziej polski produkt. Artykuł 14 Prawa Prasowego (ustawy pochodzącej z 1984 r.) stanowi, iż dziennikarz nie może odmówić osobie udzielającej informacji autoryzacji dosłownie cytowanej wypowiedzi, o ile nie była ona uprzednio publikowana. Potwierdzone to zostało wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z 2008 r., chociaż już Trybunał Strasburski krytycznie odniósł się do tej „polskiej myśli innowacyjnej”. W innych krajach istnieją tylko kodeksy etyczne dziennikarskie, w których ów problem (chodzi o to, by dziennikarz nie wymyślał odpowiedzi przepytywanej osoby) rozwiązany jest postulatami rzetelności pracy dziennikarskiej i grożącymi za ich złamanie sankcjami. W polskiej praktyce oznacza to tylko jedno: jeśli przepytywana przez dziennikarza osoba zażąda, wówczas musi on przed publikacją przesłać tekst do zainteresowanego, a ten może w nim dokonać tak idiotycznych zmian, że z białego wyjdzie czarne. A to prowadzi do tego, że dziennikarz będzie musiał opublikować to, czego nie usłyszał. Opublikować jako prawdę.

Rosnąca góra głupstw

W czym bowiem tkwi problem? W usankcjonowaniu możliwości kłamstwa i nadaniu mu statusu prawdy. Przyjmijmy na moment, że ów przepis prawny o autoryzacji tekstu nie istnieje. Wówczas to osoba przepytywana przez dziennikarza musi podjąć się trudu kontroli własnych słów, by nie zostać oskarżona o kłamstwo lub głupotę. Dziennikarz może być tylko oskarżony o nierzetelność. Owszem, daje to bardzo duże pole do działania żurnalistom, co jest dość nieprzyjemne w dobie tabloidów. Stawia jednak wymagania przed osobami życia publicznego. I nie chodzi tylko o to, że będą kontrolować swoje słowa, ale bardziej o to, że w działaniach będą zmuszeni do przewidywania konsekwencji podejmowanych czynów. A to dlatego, że każdy będzie mógł zadać pytanie o uzasadnienie danego poczynania. Na nic zdadzą się całe sztaby służalczych podwładnych, którzy stawiani są na nogi, gdy trzeba wytłumaczyć bądź zmienić wypowiedź szefa. Rzeczywistość polityczna w naszym kraju już nazbyt długo cierpi z powodu najazdu celebrytów nazywających siebie politykami. Niestety, jak możemy zauważyć, próba wprowadzenia racjonalności w tę sferę naszego społecznego życia bardzo często przypomina wrzucanie granatu do szamba. Śmieszność, jaką wywołał jakiś lokalny działacz samorządowy, gdy nie zauważył nagrywania jego wypowiedzi, być może winna być rozciągnięta na całą naszą klasę polityczną, ponieważ właśnie ona jest szczególnie chroniona zapisami o autoryzacji wypowiedzi. Jak mantra wielu powtarza: „To się przecież wytnie!”. Tylko że wówczas mamy do czynienia z normalną, prawnie zagwarantowaną kastracją prawdy. Możliwość mówienia czegokolwiek, chroniona ewentualnością zmiany wypowiedzi, wcześniej czy później owocuje chętką na czynienie czegokolwiek. Bo przecież nie ma żadnej sankcji.

W słońce i kłamstwo wierzą ludzie prości

Pierwszą i podstawową zasadą łączącą ludzi w społeczność jest prawda. Z niej, tzn. z kontaktu z rzeczywistością, rodzi się uznanie dobra wspólnego, zawartego w tradycji i kulturze. Prawda stanowi również kryterium kontroli wewnątrzspołecznej, dzięki któremu możemy żyć ludzkim życiem. Uderzenie w nią jest uderzeniem w podstawę społecznego życia człowieka. Zasadnicze pytanie w przypadku pana Sikorskiego nie odnosi się do kwestii: powiedział czy nie? Podnoszony przez niego problem autoryzacji wskazuje na inny trop: co chce ukryć polityk, który żąda możliwości zmiany własnych słów?

Ks. Jacek Świątek