Pomnik dla nadziei
Potrzeba nie tylko kreatywnie określić cel swojego dążenia, ale bardziej jeszcze skonfrontować go z rzeczywistością, aby przypadkiem nie poruszać się w krainie fantazji.
Chociaż wieszcz proponował: „Mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił”, to jednak rzeczywistość cokolwiek ma do powiedzenia w naszym marzeniu. A być może nawet więcej niż nam się wydaje. Prasa codziennie donosi o coraz to nowych wypowiedziach papieża Franciszka. Oczywiście, przesiewając je przez własne sito, tworzy niepokojący wierzących obraz Następcy św. Piotra. Trzeba zaiste benedyktyńskiej pracy, żeby dotrzeć do sedna papieskich wypowiedzi. Nie pomaga w tym ani serwis prasowy Watykanu, ani rozgłośnia, ani strona internetowa (na której zresztą już nie ma translacji na język polski – nawet w części wypowiedzi św. Jana Pawła II je wykasowano przy okazji odświeżania watykańskiej witryny). Szkoda, bo wydaje się, że papież Franciszek poprzez swoje wypowiedzi, oficjalne i nieoficjalne, stara się przekazać wiernym wizję Kościoła w XXI w. Tymczasem to, co dociera do nas, stanowi okrojoną (by nie powiedzieć – wykastrowaną) wizję papieża. Ot, chociażby ostatnie wystąpienie Franciszka w czasie konsystorza.
Na antypody, na antypody…
To, co dotarło do świadomości wiernych, także poprzez media katolickie, stanowiło wezwanie Franciszka, by Kościół nie zamykał się w swojej twierdzy, a wychodził coraz bardziej na margines społeczeństwa zglobalizowanego i docierał do odrzuconych oraz wykluczonych. Niby nic, powie ktoś. Po prostu papieska mantra od czasu wyboru. Ale zastanawia mnie ta kropka postawiona przez media na zakończenie powyższego zdania. Przecież jeśli idę do kogoś, to czynię to zawsze w jakimś celu. Nieważne, czy jest on egoistyczny, czy też tchnie miłością bliźniego. Kroku nie ruszę, jeśli nie wiem, po co mam tam iść. Podobnie i w przypadku wypowiedzi papieskiej. Jeśli mam ruszać na antypody dzisiejszego społeczeństwa, to cel powinien być jasno określony. No i tutaj właśnie pojawia się zagwozdka. Bo mogę iść do tych ludzi, by z nimi być, a mogę także ruszyć, by im pomóc. Ten drugi przypadek wymaga jednak pewnego dookreślenia. Najpierw zajmijmy się pierwszym. Dzisiaj modne jest powtarzanie, że dla człowieka wystarczy tylko współodczuwająca obecność drugiego, by wydobyć go z nędzy samotności. Owszem, ale większość ludzi odrzuconych żyje w jakichś społecznościach, które im towarzyszą w życiowej drodze. Po co więc zatem im jeszcze jeden towarzysz, być może stanowiący kolejną gębę do wyżywienia? Co więcej, czy przy takiej konstrukcji naszego wychodzenia do świata Kościół z miejsca nie staje się człapiącą za ludźmi instytucją, która raczej nie ma im niczego do zaoferowania? Innymi słowy – staje się instytucją zbędną zarówno w środowiskach centralnych w globalnym świecie, jak i w tych, które są na marginesie. Być może osiągniemy jakąś formę samozadowolenia, ale przecież nie o to wydaje się chodzić. Pozostaje więc drugie rozumienia papieskiego marzenia.
Moralizatorski deizm terapeutyczny
Tylko i z tą opcją nie jest łatwo. Bo dzisiaj niektórzy chcieliby, żeby Kościół był radosnym głosicielem „Jezusa OK!” – brata łaty, który nikogo nie skrzywdzi, każdemu przytaknie i będzie tylko o szczęśliwości nawijał (jak łatwo zresztą my, chrześcijanie, strywializowaliśmy najważniejsze przesłanie o Bożej miłości, za każdym razem powtarzając: „Bóg cię kocha!” i to bez żadnych zobowiązań). Takie podejście do sprawy amerykański socjolog Christian Smith określił mianem „moralizatorskiego deizmu terapeutycznego”. Zasadniczym przesłaniem tego podejścia jest teza, iż Bóg istnieje i chce byśmy byli dla siebie mili, a każdy z nas miał szczęśliwe i udane życie (przez które najczęściej rozumie się spokojną egzystencję na ziemi pośród dóbr konsumpcyjnych oraz przy braku chorób i śmierci). Takie podejście z natury implikuje postawę całkowitej aprobaty dla każdego działania ludzkiego pośród tego świata. Oglądałem niedawno zdjęcia z ingresu nowego biskupa diecezji Arica w Chile, który zanim przestąpił próg własnej katedry, wziął udział (czynny!) w obrzędach szamańskich ku czci bóstw ziemi, nieba i słońca (!?!). Innym przypadkiem było wygłoszenie w katedrze kolońskiej (Niemcy) w czasie Mszy św. celebrowanej przez biskupa diecezjalnego fragmentów Koranu, co stanowiło jedno z wezwań w modlitwie wiernych. Nie byłoby może i nic zdrożnego, gdyby pośród celebracji Najświętszej Ofiary nie padło stwierdzenie, że „Mahomet jest Jego (Allaha) jedynym prorokiem”. I tu dochodzimy do clou sprawy. Otóż w tych dwóch symptomatycznych przypadkach zabrakło odniesienia do prawdy, stanowiącej odkrycie celu świata i człowieka. Ona stanowi jedyną przyczynę wyjścia chrześcijan do świata. Nie jest to wyjście pełne pychy, ale nie może być pozbawione pewności i wierności, a na pewno nie powinno być naznaczone skrywaniem przed tymi, do których idziemy, celu naszego działania.
Nadzieja się nie kończy
Czytając czy też słuchając wypowiedzi papieża Franciszka (w wersji nieokrojonej przez media), odnoszę wrażenie, że takie właśnie jest marzenie Następcy św. Piotra. Pójść do ludzi z prawdą. Kościół to nie puszka z piwem, którą otwiera się dla samego otwarcia i spożycia. Otwartość Kościoła stanowi o jego katolickości w tym sensie, że każdy może odkryć piękno w nim zawarte i zobaczyć cel najważniejszy. Jedno, czego Kościół sprzedać za cenę istnienia w tym świecie nie może, to prawda. A z tym bywa już różnie. Więc na koniec wspomnę nieśmiało o moim marzeniu. Marzy mi się taka wspólnota Kościoła, w której spraw rozlicznych nie załatwia się na modłę świata, poprzez plecy i zauszników. Marzy mi się Kościół, w którym wszyscy do prawdy dążą, a nie za interesami. Marzy mi się Kościół, w którym posłusznym jest się prawdzie, a nie doraźności. Marzy mi się Kościół, w którym czynnik ludzki przeniknięty jest w pełni czynnikiem boskim. Marzy mi się… Ech, po prostu marzy mi się niebo.
Ks. Jacek Świątek