Przeinaczał ślad delikatnie
Posegregowane i uporządkowane, ale tylko całuny. Grobowe szaty, świadków ciężkości winy człowieczej i przewrotności Kusiciela. Nawet oświetlone chwałą anielską pozostają świadkami grobowej ciszy i żałości uciekającej przed światem do sali na górze, usłanej i przygotowanej.
Ja również, 20 wieków później, rozgrywany jestem pomiędzy całunami. Tym zamkniętym w ciasnym, srebrnym pudle, przygotowanym przez rodzinę książęcą, i drugim – rozpiętym za szkłem oprawnym w srebrną ramę, podrzuconym ukradkiem przez nieznanego przybysza. Moja dzisiejsza wiara rozpościera się nie pomiędzy Jerozolimą i Galileą, ale pomiędzy Turynem i Manoppello. Dwie twarze, w rysach zbliżone. Dwoje ust: jedne zamknięte, a drugie zdające się rodzić Słowo. Dwie pary oczu: jedne przytrzaśnięte walutą Piłata w sen śmierci, drugie – otwierające się z zaciekawieniem. Jak dwie strony monety obracającej się w kółko. Raz widzisz piątek, a raz ranek niedzielny. Raz widzisz zmierzch, a raz widzisz świt. Raz widzisz śmierć, a raz widzisz życie. Całuny grobowe brzemienne losem Człowieka i człowieka. I tylko „pytanie, od którego bolą wargi”: co dalej?
Pogłębiał raczej, aby nie uwierał
Co mnie szczególnie zastanawia, to pewna dysproporcja. W Wielki Piątek nietrudno było znaleźć prawdę. Zresztą „zaświadczył to ten, który widział, a świadectwo jego jest prawdziwe. On wie, że mówi prawdę…”. Setnikowe wyznanie pogłębia to stwierdzenie. Natomiast poranek wielkanocny od razu naznaczony jest kłamstwem. Żołnierze, ze strachu przed karą i brakiem żołdu, pierwsi ruszyli z nowiną pomiędzy ludzi, zdecydowanie wyprzedzając uczniów. Być może spętani niepewnością całunów bali się kroku ruszyć, nie słuchając nawet anielskich szeptów. Ludzkość, od początku przyzwyczajona do śledzenia newsów („Będziecie jako bogowie!”), łatwo daje wiarę temu, kto pierwszy przychodzi. Może dlatego pytania raczej o śmierć stawia, nie o życie. Całun z Manoppello zakurzony i niezbyt odwiedzany, a ten z katedry piemonckiej każdy zna, bada i sądy o nim wydaje. Ciekawości o śmierć więcej w nas, aniżeli o życie. Kłamstwo jerozolimskie na początku głoszenia to ziarno kultury śmierci, cienistej doliny, która pomimo zwycięstwa Galilejczyka zazdrośnie strzeże swojego posiadania. Po dwóch tysiącach lat bardziej patrzymy w oczy pilota znad Alp, który celebracją własnej śmierci opętał innych. Szukamy zrozumienia, racjonalizujemy, zastępy psychologów i socjologów śledzą z zapartym tchem ostanie chwile, zanim w górę uderzył. Patrzymy się w jego oczy i nieustannie widzimy walutę Piłata. Cienista dolina kultury śmierci. Celebrowanej i potęgowanej. Kłamstwo postjerozolimskie.
Po śladach Jego szedł Zły (…). Wcale nie zacierał
I tutaj chyba tkwi problem dwustronności życia spętanego całunami. Na wszystko zgodzimy się i w teologię ubierzemy, byle tylko oczu nie otworzyć. Żołnierze sprzed Grobu zgodzili się nawet na prezentację starannie ułożonych całunów i na pierwsze pielgrzymki do Miejsca Świętego. Bez trudu dotarli tam apostołowie i kobiety. Magdalena nawet ogrodnika szukała, by pierwszy ołtarz w kwiaty ubrać. Byle oczy zamknięte pozostały, walutą namiestnika przygniecione. Kultura śmierci nie rozpoczyna się od pierwszej aborcji czy eutanazji. Nawet pierwsze drgnienie egoizmu nie jest jej zwiastunem. Kultura śmierci to pielęgnowanie oczu zamkniętych. Ze środkiem płatniczym na nich, który zdobią coraz to inne napisy, byle tylko spokój kupić. Spokojność nasza to nie brak wojen. One nawet nam się podobają, ponoć hart ćwicząc i ducha poświęcenia. Spokojność nasza to nawet nie pełne konto w banku lub trochę żywności na zaś w lodówce. Spokojność nasza to brak światła. Nie razi ono źrenic, więc można żyć jakoś bez trudu i pytań. Sokratejski dylemat: „A gdyby go ktoś gwałtem stamtąd pod górę wyciągał po kamieniach i stromiznach ku wyjściu i nie puściłby go prędzej, ażby go wywlókł na światło słońca, to czy on by nie cierpiał i nie skarżyłby się, i nie gniewał że go wloką, a gdyby na światło wyszedł, to miałby oczy pełne blasku (…)? Dopiero na końcu, myślę, mógłby patrzeć w słońce; nie na jego odbicie w wodach i nie mieć go tam, gdzie ono nie jest u siebie, ale słońce samo w sobie i na swoim miejscu mógłby dojrzeć i mógłby oglądać, jakie ono jest”.
Chcę wrócić do Manoppello.
W tej mgle światła nie ma kamiennego dotknięcia śmierci
Kto porwał tę chustę? Kto ten całun przemycił? Legenda mówi o nieznajomym. Nic dziwnego. Gdy oczy starannie zamknięte, nie potrafię człowieka od Człowieka odróżnić. Każdy nieznany i obcy. Dlatego zapewne ten całun poprzez nieznajome ręce przemykał się po świecie. Każdy, kto go widział, zachwyca się światłem przebijającym przez bisior. A oczy już otwarte biją blaskiem Dobrej Nowiny. Boimy się tego spojrzenia. Przenika do szpiku kości i każe patrzeć na świat. Galilejczyk nie został przy Grobie. Fascynacja własną boleścią i własną chwałą nie była jego domeną. Kulturę śmierci trzeba po prostu zostawić. Na nic zda się dyskusja z nią, bo spęta nas całunami i każe przy grobie trwać. A dodatkowo dwoistością nas ujmie, więc obracać będziemy w palcach życie jak grosik, na którym oczy raz otwarte, a raz zamknięte. Jak na całunach. Kiedy stoję w Manoppello przed całunem, to jeszcze coś mnie fascynuje. Przez tkaninę widać cały świat. Bez dwoistości. Jednością są sprawy nieba i ziemi. Wieczność z doczesnością się zlewa. Nie ma już wolności od i wolności do. Jest jedność. Jedność prawdy. Zakrytej przed nami, dopóki nie rozwarły się te Oczy. Dopóki nie rozwarły się moje oczy. Dopóki nie poraziło Wschodzące Słońce.
Wrócił mu uśmiech cały
Siedzę za biurkiem dwa tysiące lat po tamtej chwili. Patrzę na całuny. I wzrok od nich odwracam. Dość Grobu, skoro jest Życie. Dość Śmierci, skoro jest Życie. Dość zatrzaśniętych Oczu, skoro mogę je otworzyć. Dość kultury śmierci, skoro jest kultura życia. Idę popatrzeć na świat i drugiego. Chcę w nim zobaczyć Człowieka.
Ks. Jacek Świątek