Komentarze
Nie było nas, był las

Nie było nas, był las

Chce mieć pani zieleń? Niech sobie pani kupi dom za miastem - zalecił mi pewnego dnia sąsiad, a jednocześnie właściciel drogiego auta, nadzorujący przerabianie kilkudziesięsieciometrowego pasma trawy na betonowy parking. Porada, którą wygłosił, była odpowiedzią na moją uwagę o bezsensowności pozbywania się połaci trawnika.

W ferworze prac ominięto jedynie dwa drzewa. Jak się domyślam, nie ze względów estetycznych, a już na pewno nie ekologicznych.

Zapewne w tym krótkim – żeby nie rzec ekspresowym – czasie, jaki przeznaczono na budowę miejsca postoju dla samochodów, urzędnicy nie zdążyli wydać decyzji pozwalającej na usunięcie ostatnich śladów natury. Ale spokojnie, to nie żadne pomniki przyrody, a dodatkowe miejsca do parkowania na pewno się przydadzą.

Mieszkańcom pobliskiego bloku bardzo zależało na tym, aby parking pojawił się jak najszybciej. Wiadomo: jeśli już kupuje się samochód, to nie po to, żeby po wyjściu z klatki przed 8.00 rano, kiedy każda minuta jest na wagę złota, iść do niego kilkadziesiąt metrów. Bo przecież nie jest tak, że na osiedlu miejsc postojowych nie ma w ogóle. Są, trochę dalej. Najlepiej jednak mieć auto pod ręką, znaczy pod oknem. A że trawa przed blokiem i tak już była od dawna rozjeżdżana… No to o co tyle szumu?

Pamiętam jeszcze inną historię z osiedlowego życia. Trzeba zacząć od tego, że w jednym z bloków znajduje się przedszkole. Nie ma co się dziwić, że rodzice jak tylko mogą, starają się ułatwiać życie swoim dzieciom. Gdyby tylko im się udało, zapewne wjechaliby samochodem na klatkę schodową, byle tylko bezpiecznie odstawić swoje pociechy na miejsce. A że tak się nie da, parkowali możliwie najbliżej wejścia do bloku. Manewry rodziców-kierowców doprowadzały do białej gorączki mieszkańców bloku: tych, którzy chcieli wyjechać rano do pracy czy wracających z nocnej zmiany. Ci pierwsi musieli się nieźle nakombinować, żeby opuścić miejsce postojowe, nie uszkadzając auta, drudzy – po powrocie z pracy nie mieli gdzie zaparkować.

Całe to nerwowe zamieszanie odbywało się dwa razy dziennie. W końcu mieszkańcy, kiedy dodatkowo na swój koszt wyremontowali parking, powiedzieli: „dość” i postawili szlaban przy wjeździe na osiedle. Skutkowało to tym, że rodzice zostali zmuszeni do parkowania aut kilkadziesiąt metrów przed wejściem do przedszkola. Ten dystans musieli, niestety, pokonać razem z dziećmi pieszo. Na domiar złego miejscem postojowym okazał się być teren pokryty piachem i ziemią. A co się dzieje z takim podłożem w czasie deszczu, którego w naszym klimacie nie brakuje, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. No i się zaczęło. Zbulwersowani rodzice uznali, że najbardziej poszkodowane są dzieci, które zostały zmuszone do chodzenia pieszo, narażając na umoczenie w błocie swojego obuwia (pamiętamy dobrze przestrogę z „Misia”: „Tradycja, chodź do tatusia, a butków nie zamocz”). Inicjatorów zamknięcia osiedla nazwali natomiast ludźmi bez sumienia. Rodzice dopięli swego. To znaczy szlaban pozostał, ale droga do przedszkola usłana jest betonem.

Bezlitośni wobec natury są także wszelkiej maści deweloperzy. Zrozumiałe, każdy metr jest cenny, więc budując blok, zapominają, że ludzie muszą jeszcze gdzieś zaparkować. Potem łapczywym okiem patrzą na pasy zieleni jako na kolejne metry do zabetonowania. Ochrona przyrody w wielu przypadkach staje się fikcją, a inwestorzy tną wszystko jak leci bez konsekwencji.

Obrońcy zieleni w obecnych czasach są więc na straconej pozycji. Niedługo będą musieli wyjeżdżać za miasto, aby nie tyle kupić dom, co pokazać chociażby swoim potomkom, jak wygląda drzewo.

Kinga Ochnio