Granice śmieszności
Można oczywiście skonstatować, że taki mamy świat (jak klimat) i trudno dziwić się w końcu zanurzonemu w nim (być może tylko po szyję) człowiekowi. Faktem jednak jest, że miało to miejsce, a wielu dzisiaj jeszcze bierze tegoż człowieka za odnośnik dla oceny Kościoła i wierzących (o duchowieństwie nie wspominając).
W całej debacie wokół księdza Charamsy (piszę księdza, ponieważ nie został jeszcze przeniesiony do stanu świeckiego, więc ten tytuł mu przysługuje – czy ktoś chce, czy nie) zwraca się uwagę na śmieszność i groteskowość jego wystąpienia, podkreśla miałkość aktorstwa w czasie konferencji prasowej, idiotyczność tez wygłaszanych przez niego etc. Niestety, właśnie tam, gdzie wydaje się, że człowiek przekracza granicę śmieszności, przemycane są zasadnicze zagadnienia. Podobnie było i w tym przypadku. Nie jestem skłonny, jak znaczna część publicystów, lekceważyć owego eventu pod murami watykańskimi.
Śmiech można pojąć różnie
Już dwa powody sprawiają, że podchodzę ostrożnie do tego, co się wydarzyło. Po pierwsze „dokonanie” ks. Charamsy miało miejsce dosłownie w przededniu rozpoczęcia się drugiej części obrad synodalnych, w czasie których problematyka podejścia Kościoła nie tyle do osób, ile do samego zagadnienia homoseksualizmu stanowiła i stanowi punkt zapalny (nie tylko na sali obrad). Po wtóre – dokonał tego jeden z wyżej postawionych urzędników Kongregacji Nauki Wiary, której przewodniczącym był dawniej papież senior, a obecne kierownictwo nie pozostawia wątpliwości co do swojej wierności doktrynie. Wydawać by się mogło, że owe dwa powody wskazują na dość przemyślaną strategię. Oczywiście, znaczenie ma także fakt, iż „ujawniającym” swoje skłonności i styl życia jest polski ksiądz (w końcu na poprzedniej sesji synodu biskupów to właśnie postawa przedstawicieli polskiego Episkopatu była stawiana jako „wzorzec konserwatyzmu”). Jest jednak jeszcze jedna sprawa, która nie pozwala patrzeć na wyczyn owego kapłana jako na groteskowe zachowanie i oceniać je w kategoriach komedii. Otóż w swoim wystąpieniu ks. Charamsa stwierdził, iż stawia Kościołowi nie tylko zarzuty, ale i żądanie, a konkretnie żądanie akceptacji (nie tolerancji) wobec zjawiska homoseksualizmu i przyjmowanych współcześnie przyczyn jego zachodzenia oraz żądanie anulowania wszystkich dokumentów potępiających homoseksualizm jako taki. Media dość skutecznie przyzwyczaiły nas do tezy o miłosierdziu wobec homoseksualistów, chociażby poprzez nagłośnienie twierdzenia (zresztą dość dziwacznie przez nie interpretowanego), że Kościół nie potępia człowieka, tylko aktywność homoseksualną. Teza ta, mająca w pierwotnym założeniu wskazanie, że nikt nie jest wyłączony z możliwości nawrócenia, dzisiaj traktowana jest jako przyzwolenie na niepodejmowanie działań wobec samej skłonności i lenistwo w jej opanowaniu (to tak, jakby głosić, że potępia się podpalanie domów, a samej skłonności do piromanii już nie, a zatem nie trzeba się nią zajmować). Ks. Charamsa idzie jednak dalej, gdyż celem jego działania jest zmiana prawdy, a nie tylko cierpliwe znoszenie (tolerancja) osób dotkniętych tą skłonnością. Żąda uznania homoseksualizmu za normę. Gdyby przyjąć jego tok rozumowania, wówczas należałoby wykreślić z najważniejszego dokumentu wiary – z Pisma Świętego – wszystkie stwierdzenia przeciwne homoseksualizmowi, a to oznaczałoby (i oznacza jak najbardziej) zmianę doktryny (dawniej nazywano to po prostu herezją). Event spod watykańskich murów wskazuje, że stratedzy „nowego społeczeństwa” porzucili już, wydawać by się mogło, spokojne tezy o tolerancji i przeszli do ataku frontalnego na doktrynę. A to już raczej śmieszne nie jest.
Śmiać się będziemy z ciebie, a ty z nas nie
Taktyka działania poprzez sprowadzenie wszystkiego do groteski i śmieszności jest dość rozpowszechniona w dzisiejszym świecie, nie tylko medialnym, ale przede wszystkim społeczno-politycznym. Wystarczy tylko popatrzeć na to, co dzieje się w kampanii wyborczej, w której osoby kandydujące do parlamentu, a więc miejsca, gdzie śmieszności powinno być jak najmniej, pozwalają sobie na działania, które z góry określić można jako idiotyczne. Działania te jednak nastawione są na bardzo poważny cel, którym jest zdobycie poparcia wśród ludności nastawionej na zabawę. Nie stanowi dla nikogo tajemnicy, że dzisiejszy człowiek określany jest często mianem „homo ludens”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza istotę bawiącą się, igrającą, kpiącą, ale też istotę zwodzącą i będącą zwodzoną przez innych. Być może niektórzy politycy mają szczególne predylekcje do ośmieszania się w oczach społeczeństwa, jednakże mam wrażenie, iż ci, którzy są stałym już obiektem prześmiewczych memów w internecie, przyjęli ten sposób jako taktykę. Ich działanie polega na przekonaniu społeczności, że są śmieszni, więc nieszkodliwi. Kiwająca się na huśtawce czy kierująca w komiczny sposób ruchem premier polskiego rządu wydaje się na pierwszy rzut oka kimś groteskowym. Może jednak być odebrana jako osoba nieszczególnie zagrażająca społeczeństwu, ponieważ niemająca żadnych poważnych planów związanych z polityką. A dodatkowo serwująca darmowy cyrk dla gawiedzi. Człowiek zabawowy wybierze właśnie tę postać, ponieważ wydaje mu się ona nieszkodliwa i śmieszna. Nie dostrzega jednak, że nie tyle on zwodzi (polityków), ile raczej jest przez nich zwodzony.
Nie mów niedbale o poważnych sprawach
To zdanie Arystotelesa wydaje się swoistym memento dla współczesności. W ferworze zabawy zapomnieliśmy, że to poważne tematy kształtują rzeczywistość społeczną. Sprowadzenie wszystkiego do gry i groteski nie jest przejawem zdurnienia wielkich tego świata, a raczej symptomem naszej własnej, jako ludzi, kondycji. Pozwalając na zdominowanie naszego postrzegania świata poprzez komiczność, zabawność i groteskowość, dajemy sygnał, że nie zwracamy uwagi na to, co jest przemycane pod płaszczykiem bawienia nas. I w ten sposób pozwalamy na kształtowanie naszej nowej mentalności. A to już wykracza poza granice śmieszności.
Ks. Jacek Świątek