Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

…i słów, i czynów, i dróg…

Nie odkryję Ameryki stwierdzeniem, iż większość z nas dość już ma politycznej bijatyki, która od czasu elekcji w 2015 r. nieustannie przetacza się przez korytarze sejmowe, łamy prasy i uliczne happeningi.

Owo znużenie i rozdrażnienie nie wynika jednakże z pobudek ideologicznych, które ujmują się za łamaną wolnością, ani też z poczucia estetycznego nakazującego w języku zachowywać granicę. Nie jest ono również powodowane zatroskaniem o los ojczyzny, po przecież nie można nad jej szczęściem pracować w takiej atmosferze. Przyczyną owego rozdrażnienia jest raczej zachwianie pewnej zasadniczej równowagi życiowej, która jest o tyle konieczna dla życia jednostki i społeczności, o ile reguluje zdolność trzeźwej oceny rzeczywistości i możliwość wydawania osądów własnych w oparciu o prawdę.

Mówiąc zaś prościej: nikt nie chce i nie lubi czuć się, jak dziecko we mgle.

…stoję w siebie nachylony…

Marszowe skrutynia uliczne opozycji nie stanowią jeszcze nadmiernego nadwyrężenia wspomnianej bijatyki, gdyż są swoistą konsekwencją przyjętych rozwiązań ustrojowych. Demokracja współczesna, frywolnie nazywana liberalną, zakłada w swoich zasadach możliwość wyrażania własnych opinii w sposób, który nie zagraża bezpieczeństwu jednostki i państwa. Defilowanie ulicami stolicy i innych miast – choć niesie w sobie uciążliwość dla poruszających się miejskimi arteriami – zasadniczo nie zagraża poczuciu społecznego bezpieczeństwa. Jednakże to, co dokonuje się w sferze słów i idei, może owo poczucie zachwiać. Spektakl opozycji, który miał miejsce w polskim parlamencie w piątek, 20 maja, stanowi dobitny przykład rozchwiania poczucia bezpieczeństwa, o jakim mowa, a nadto daje asumpt do realnego zatrwożenia o polskie być lub nie być. Owszem, zajmujący dzisiaj w sejmie ławy poselskie na lewo od PiS twierdzić będą, że kneblowano ich wolność wypowiedzi. Cóż, pamięć bywa zaskakująco krótka i wybiórcza. Wystarczy wspomnieć działania posła Niesiołowskiego, marszałka o gołębim sercu (jak mawiała o nim Ewa Kopacz), który w poprzedniej kadencji naszego parlamentu potrafił wyłączać mikrofon po jednej sekundzie przedłużonego czasu wypowiedzi posłów ówczesnej opozycji. Istota tego, co powoduje frustrację społeczną w przypadku owej scysji parlamentarnej, nie tkwi również w doborze słów i gestów, którymi działacze PO i NOwoczesnej (pozwoliłem sobie na małą interpretację nazwy tejże partii, zawartą w zastosowanej pisowni) raczyli pozostałych posłów i elektorat. Posłanka Pomaska, drąca druk sejmowy zawierający uchwałę o suwerenności państwa polskiego, być może wyglądała na zatroskaną o polską rację stanu, ale w działaniu swoim raczej znalazła się po stronie prostej śmieszności. Ot, dawka politycznego folkloru. Rzecz rozgrywała się raczej w sferze idei. Przez polski parlament przebiegał bowiem zasadniczy podział w rozumieniu wspomnianej suwerenności oraz praw jednostkowych.

…cywilizacja oślepła…

Ale gdzież tkwił ten podział? Otóż pojęcie suwerenności zawiera w sobie swoiste drugie dno. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że w mówieniu o suwerenności państwowej zazwyczaj wspominamy o niezależności danego państwa w stosunku do innych bytów państwowych w stanowieniu praw własnych, prowadzonej polityce i przyjętych rozwiązaniach ustrojowych. Każdy człowiek o zdrowych zmysłach takiemu pojmowaniu nie zaprzeczy. Gdybyśmy jednak zatrzymali się tylko na tym rozumieniu, wówczas mielibyśmy do czynienia z aspektem czysto funkcjonalnym, a mianowicie suwerenność rozumielibyśmy jako sposób na załatwianie własnych interesów, potrzebny tylko na krótki czas aż je osiągniemy. Co więcej, istniałaby możliwość zbywania owej suwerenności, gdyby tylko pojawiła się konieczność lub możliwość innego sposobu realizacji własnych celów czy zamierzeń. Przypomina się tutaj postać Cieślaka, granego doskonale przez Jana Kurnakowicza w filmie Leonarda Buczkowskiego „Zakazane piosenki”, który jak mantrę powtarzał w czasach okupacji niemieckiej, że najważniejszą rzeczą jest bycie ostrożnym. To nie pozwalało mu nawet słuchać polskiego hymnu. W pojęciu suwerenności jest jeszcze coś zasadniczego, a mianowicie poczucie tożsamości i odrębności, które warunkują suwerenność państwową jako taką. Zaznaczyć należy, że sama odrębność, bez poczucia tożsamości, oznaczałaby wrogość wobec innych, natomiast sama tożsamość bez poczucia odrębności nie mogłaby istnieć, gdyż wiedza o tym, kim się jest, oznacza równocześnie uznanie, że nie jest się kimś innym, różnym ode mnie. Tymczasem wspomnianą debatę sejmową – przynajmniej po stronie opozycji – zdominowało histeryczne tłumaczenie konieczności uzależnienia się w sferze ideologicznej i praktycznej od organizacji ponadpaństwowej, jaką jest Unia Europejska. W którymś momencie owej debaty odniosłem wrażenie, iż stwierdzenie: „Skoro bierzemy, to musimy i coś dawać od siebie” oznaczać dla wielu zaczęło inną tezę: „Skoro kasę wzięliśmy, to w końcu się sprzedaliśmy”. Akceptacja ślepego wiernopoddaństwa w ramach tej organizacji międzynarodowej, ponoć zatwierdzona przez polskie społeczeństwo w ramach unijnego referendum, stanowiła nić przewodnią wystąpień posłów przynajmniej znacznej części opozycji. Nastąpiła w nich zasadnicza pomyłka pomiędzy sposobem gry politycznej w sferze międzynarodowej a odstąpieniem od polskich imponderabiliów państwowych.

… okrzyk mój ostateczny: wolność…

Tytuł owego felietonu, podobnie jak śródtytułów, zaczerpnąłem z wiersza Władysława Broniewskiego „Krzyk ostateczny” pomieszczonego w tomiku o tym samym tytule, a wydanego w 1938 r. Autor uznawany przez komunistyczne władze za twórcę rewolucyjnego miał w sobie rys niepodległościowca przedwojennego, który ideologiczne waśnie umiał pozostawić na boku, gdy szło o sprawy najważniejsze. Z jego życiorysu warto wspomnieć, w kontekście dzisiejszej sytuacji, moment skierowania do niego przez Bolesława Bieruta prośby o napisanie słów nowego, PRL-owskiego hymnu państwowego. Reakcja Broniewskiego miała być jednoznaczna: wręczył on Bierutowi kartkę ze słowami Mazurka Dąbrowskiego. Być może właśnie zamiast debatowania z posłami PO i NOwoczesnej warto byłoby to samo uczynić z nimi.

Ks. Jacek Świątek