Bogu, co boskie
Jak ktoś napisał na forum: Raz robimy one man show z księdzem w roli głównej, na kolejnej Mszy bez efektów a’la TV będziemy się nudzić, bo nie ma show! Nie ma efektu wow! A jak nie ma wow, to co to za Msza? Nuuuuudy….
Wydaje się, że moda na śpiewanie podczas liturgii sakramentu małżeństwa utworu Cohena „Hallelujah” (choć piosenka jest znacznie starsza) zaczęła się mniej więcej dwa lata temu, kiedy na YouTube został opublikowany film z uroczystości zaślubin Chrisa i Leah, prowadzonej przez ojca Raya Kelly’ego. Obejrzało go ponad 50 mln osób. Feather Ray stał się niekwestionowaną gwiazdą kościelnego pop. Wkrótce pojawiły się „liturgiczne” wykonania innych szlagierów („You Raise Me Up”, „Danny boy”), nawet składanki „The best of…”. Nowa moda szybko dotarła do Polski. I tak na ślubach na dobre zagościł tekst Cohena („Hallelujah”), ale też utwory Armstronga (z niezapomnianym szlagierem „Wonderful World” na czele), Eleni, Mieczysława Fogga („Serce matki”), Ennio Morricone („Gabriel’s oboe”) i in. Znając mechanizmy intensyfikacji tego typu procesów, komercyjny impet zmierzający ku temu, by nowożeńcom zaproponować coś „extra”, uczynić uroczystość niepowtarzalną i niezapomnianą, należy przypuszczać, że repertuar ów będzie się szybko poszerzał. Skutek? Pan Bóg staje się coraz częściej tylko ornamentem. W sumie – mało istotnym. ...
Ks. Paweł Siedlanowski