Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Suchy pedalaż(rz)?

Przepraszam co nobliwsze persony, których oczęta zapewne w pierwszym momencie rozszerzyły się do granic kosmosu, widząc użyte w tytule słowo. Zapewniam jednak, że nie jest ono niczym zdrożnym czy też wulgarnym, a na pewno nie odnosi się jako epitet to pewnej grupy ludności.

Wziąłem je po prostu z serii filmów opowiadających o perypetiach mieszkańców Królowego Mostu, w którym to filmie jedna z postaci w ten sposób określa naukę obsługi komputerów przy braku narzędzi, jakimi są jednostki komputerowe. Innymi słowy: nauka na klawiaturze wyrysowanej na papierze. Podobnie zresztą można „uczyć” na przykład jazdy samochodem, sadzając kursanta w imitacji auta i każąc mu wykonywać manewry. Metoda ta jest cokolwiek nieskuteczna, gdyż dopiero zetknięcie się z rzeczywistością pozwala najlepiej opanować wszystkie manewry, a przede wszystkim własne odczucie stresu.

Kontynuując wyjaśnianie tytułu, chcę zaznaczyć, iż znak zapytania odnosi się do dylematu: „ż” czy „rz”? Spotkałem się w internecie z obiema formami, i zaiste nie jestem w stanie określić, która jest dobra. Osobiście skłaniałbym się do „ż”, ale nie chcę ferować wyroków.

Po tak długim wstępie zapewne niektórzy zadają sobie pytanie o cel mojego felietonu. Otóż przypomniałem sobie owo określenie, gdy w prasie i mediach społecznościowych wywołana została dyskusja (pod wpływem tragicznych wydarzeń) na temat praw pieszych i rowerzystów oraz odpowiedzialności kierujących pojazdami za bezpieczeństwo na ulicach.

Jam na swoim

Truizmem wydaje się stwierdzenie, że wypadki drogowe zdarzały się i zdarzać się będą. Nie ma możliwości wyeliminowania ich do końca, gdyż – biorąc pod uwagę chociażby zawodność urządzeń mechanicznych – zwykły rachunek prawdopodobieństwa wskazuje na możliwość ich zachodzenia. Ostatnio głośno było o najechaniu na przejściu dla pieszych matki z dzieckiem. Ta tragedia (nikt temu nie przeczy) była zawiniona przez kierowcę samochodu. Na jej kanwie rozpętała się jednak debata na temat prawnego uregulowania praw pieszych i kierowców na drogach. Postulowano m.in. bezwzględne pierwszeństwo dla pieszych nie tylko przechodzących przez zebrę, ale również i dla tych, którzy zbliżają się do przejścia. Czytając te propozycje, pomyślałem o skrzyżowaniu w Siedlcach w pobliżu hali targowej, u zbiegu ulic Armii Krajowej i Pułaskiego. Gratulacje dla tych, którzy w godzinach szczytu próbowaliby je pokonać przy tak przyjętych założeniach prawnych. Do tej pory wydawało mi się, że rozwiązaniem problemu byłoby określenie po prostu, jaki ciąg drogowy przecina inny: czy przejście dla pieszych przecina jezdnię, czy jezdnia przecina trakt wędrujących na własnych nogach? Podobnie sprawa wygląda ze ścieżkami rowerowymi. Określnie tego pozwoliłoby na jasne wskazanie, która z osób poruszających się po drogach ma pierwszeństwo. I choć logicznie rzecz biorąc, samo określenie „przejście przez jezdnię” wskazuje na rozwiązanie tej kwestii, to zgodziłbym się nawet i z odmienną interpretacją, byle tylko nie mnożyć przepisów. Przyglądając się jednak dokładniej propozycjom polityków i dziennikarzy, doszedłem do wniosku, że sprawa ma jeszcze jeden ważny wątek.

A kto właściwie jest idiotą?

Proponowane rozwiązania prawne odnośnie poruszania się pieszych po drogach znoszą całkowicie nie tylko ich odpowiedzialność za własne zdrowie i życie, ale również zwalniają ich ze znajomości przepisów ruchu drogowego. Pamiętam, że za moich dziecięcych lat (choć być może dla niektórych jest to prehistoria), jak panie w przedszkolu i szkole podstawowej prowadzały nas po mieście i ćwiczyły przechodzenie przez przejście. Do dziś mam wrodzony odruch kręcenia głową w prawo, w lewo i w prawo, gdy staram się przedostać na drugą stronę ulicy. Współcześnie jest jednak inaczej. Będąc kierowcą, niejednokrotnie spotykałem się z sytuacją, gdy pieszy (zapatrzony w smartfona lub wyciszony słuchawkami w uszach) ładował się bezpośrednio pod koła nadjeżdżającego samochodu. Zapewniam, że nawet przy prędkości 20 km/h trudno jest w takim momencie wyhamować. Pisk gumy opon i zgrzyt mechanizmu ABS stanowią wystarczające świadectwo. Pomijam w tym przypadku spryciule, które widząc migające zielone światło, z prędkością bliską Usana Bolta wpadają na przejście, a gdy obie nóżki staną na pasach, zaczynają poruszać się z prędkością prehistorycznego żółwia (wiek też ma znaczenie), gdyż bezpieczeństwo ich mają gwarantować znaki narysowane ma jezdni. Pomińmy całkowitą niewiedzę na temat tego, czym jest tzw. przejście dwudzielne. Rozwiązanie prawne, które w tym przypadku jest proponowane (owe bezwzględne pierwszeństwo) oznacza uznanie przez państwo, że pieszy nie tylko ma prawo być kompletnym idiotą, niezdolnym do ochrony własnego życia, ale ono ustanawia pieszego jako kompletnego cymbała i dziecko bez możliwości używania rozumu. On nie musi się o nic troszczyć, za niego troszczyć się muszą inni. Muszą go obserwować, interpretować jego zachowania, zastanawiać się, co właściwie mu w duszy i w resztkach mózgu gra. A pieszy tego nie musi, bo ma bezwzględne pierwszeństwo. Ciekawi mnie tylko, w jakim czasie producenci samochodów opracują „inteligentne” hamulce, które zawieszać będą prawa fizyki, gdy tylko wyczują zbliżanie się do przejścia tak ustanowionego pieszego.

Moje zmienia wszystko

W gruncie rzeczy cała ta debata zamyka się w zakresie odpowiedzialności. Niestety, dzisiejsi prawodawcy (przynajmniej niektórzy), być może kierowani chęcią taniego poklasku społecznego, mnożą przepisy, których celem nie jest bezpieczeństwo człowieka, ale zdejmowanie z niego odpowiedzialności za własne czyny. Jest to jednak droga donikąd. Pozbawiony poczucia odpowiedzialności za własne postępowanie człowiek jest nie tylko niebezpieczny dla samego siebie, ale również dla innych. Często przed oczami mam obraz niektórych mam, beztrosko wtaczających przed sobą wózek z dziecięciem bezpośrednio pod jadący samochód, bo przecież prawo „gwarantuje” im, że on się zatrzyma. I kto wówczas jest odpowiedzialny za tragedię?

Ks. Jacek Świątek