Otulić modlitwą, współczuciem, nadzieją
Ks. kan. dr Tomasz Czarnocki, oficjał Sądu Biskupiego, zauważa, że czymś naturalnym jest, aby utracone dziecko rodzice mogli pochować - w swoich rodzinnych grobach albo specjalnie do tego celu wybudowanym grobie. - Grób, który znajduje się na cmentarzu janowskim, pomyślany jest jako miejsce, gdzie rodzice, którzy doświadczyli utraty dziecka przed ich narodzeniem, mogą przeżywać swoją żałobę, wypłakać się, pomodlić, „spotkać” ze swoimi pociechami - mówi.
– Grób ten pomaga także osobom, które dokonały aborcji, poradzić sobie z tzw. syndromem poaborcyjnym, pozwalając przeżyć doświadczenie Bożego przebaczenia i miłosierdzia. Wszystkim nawiedzającym cmentarz przypomina natomiast o świętości życia, o tym, że Panem życia jest Bóg – dodaje.
Starając się o pochówek
Przepisy prawa obligują obecnie szpitale do wydawania rodzicom zwłok ich utraconego dziecka celem pochówku oraz dokumentacji – nawet wówczas, gdy poronienie nastąpiło na bardzo wczesnym etapie rozwoju w łonie matki. Obowiązkiem szpitala jest wydanie tzw. karty martwego urodzenia (zawierającego zapis o płci dziecka), co stanowi podstawę dla urzędu stanu cywilnego do wystawienia aktu urodzenia dziecka z adnotacją, że „urodziło się martwo” (aktu zgonu w takim przypadku nie sporządza się). Dokument ten pozwala ubiegać się kobiecie o urlop macierzyński z racji poronienia, jak też stanowi podstawę (wraz z dokumentami o poniesionych kosztach pogrzebu i dokumentem potwierdzającym prawo do świadczeń) do ubiegania się w ZUS o zasiłek pogrzebowy. Jest też możliwe pochowanie ciała dziecka bez potrzeby określania płci i rejestracji dziecka w USC; szpital wydaje w tym celu kartę zgonu.
Począwszy od 2004 r., 15 października obchodzony jest w Polsce jako Dzień Dziecka Utraconego, poświęcony pamięci wszystkich zmarłych dzieci, z którymi nie dane było rodzicom przeżyć wspólnego życia. Dla osieroconych rodziców to dzień wspólnoty w cierpieniu, bo strata dziecka przed jego urodzeniem czy urodzenie martwego dziecka jest bolesnym i trudnym do przeżycia wydarzeniem. Jest to dla nich także dzień wspólnoty w nadziei.
Okiem duszpasterza
Ks. Paweł Siedlanowski
Tylko Bóg policzyć zdoła łzy…
Przez całe życie kobieta przygotowuje się do tego, by być matką. Kiedy pod jej sercem zaczyna bić serce dziecka, choć go nie widzi, zaczyna je kochać, czuć, rozumieć. Instynkt podpowiada resztę. Organizm dostosowuje się do nowej sytuacji, przygotowuje do momentu, kiedy nowe życie ma przyjść na świat. Zamienia się w czekanie. Nie zawsze tak jednak jest. Czasem mały płomyk zgaśnie, zanim zdąży na dobre rozbłysnąć. Co wtedy?
Kinga urodziła się w szpitalu martwa. Była wcześniakiem, miała siedem miesięcy. Udusiła się pępowiną przy pierwszych skurczach porodowych. Lekarze nie zdołali jej uratować. – Widziałam, jak ją mierzono i ważono – opowiada Beata, mama Kingi, takim tonem, jakby to była sytuacja z filmu, który zaraz się skończy. W głosie czuć było tępy ból i rezygnację. Suche oczy, z których dna wyzierała niema przepaść, nie płakały już. Zabrakło łez. Jak wspomina, potem lekarze napisali w karcie szpitalnej: „martwe w chwili urodzenia”. Tylko tyle. – Oglądałam przed laty transmisję z pogrzebu św. Jan Pawła II. Nie wiem czemu – mówi dalej Beata – ale gdy przeczytałam w karcie szpitalnej te słowa, przypomniał mi się moment, gdy wiatr zamknął księgę na jego trumnie. Teraz też zamknęła się księga. Tylko dlaczego tak wcześnie, zanim w ogóle ktokolwiek zdążył coś w niej zapisać. Dlaczego? Tyle czystych kart…
Najgorzej było, gdy wyszła ze szpitala. Pierwsze spojrzenie w lustro: nie ma brzucha. A potem pytanie: – Gdzie jest dziecko? I odpowiedź, jak szarpnięcie żywej rany: – Nie ma dziecka. I nie będzie. Ludzie uciekali ode mnie, gdy szłam ulicą. Może bali się chyba „zarazić” smutkiem, sama nie wiem. Wieczorami życie uchodziło ze mnie. Mąż chodził bezradny, bo nie potrafił mi pomóc. Czułam się tak bardzo zmęczona, na życie patrzyłam, jakbym była za szybą. Albo jakby ktoś nagle wyłączył prąd i zapanowały ciemności. Ciemność i ja. Żadnego światełka. Żadnej nadziei. Tylko rozpacz. I tępy ból. Dziś już jest nieco lepiej. Nadal drażnią mnie banalne pociechy w rodzaju: „Nie martw się, jakoś to będzie”, „Jesteś moda, urodzisz jeszcze dziecko”, „Taka widocznie jest wola Boża”, „Masz przecież jeszcze synka”. Tak, ale to już nie będzie TO dziecko – uzasadnia.
Bardzo pomógł jej i mężowi ksiądz. – Rozmawiał z nami, pozwolił wykrzyczeć niezrozumienie i bunt. Skontaktował nas z ludźmi, którzy przeżyli podobną traumę. Odprawił Mszę św. w naszej intencji – mówi Beata – przecież dziecko nie zdążyło popełnić żadnego grzechu. Wytłumaczył, co się z nim teraz dzieje. Pomógł znaleźć światełko. Na razie jeszcze dalekie, ale zaczęliśmy iść w jego stronę.
To jedna z wielu historii, jakich przez lata dane mi było wysłuchać – z rodzaju tych, gdy wraz z kolejnym słowem zaciska się serce, a w głowie rodzi się pustka. Szczególnie wtedy, gdy spogląda się na bawiące się kilka kroków obok własne dziecko. Co by było, gdyby go nagle zabrakło?… Jego śmiechu, kwilenia, nieporadności. Panika każe uciekać co sił w nogach od takich myśli. I nie wracać do nich więcej.
A jednak życie pisze karty po swojemu. Najczęściej nie mamy na to żadnego wpływu. I to najbardziej boli. Przychodzą momenty, że trzeba się odważnie zmierzyć z rzeczywistością, stanąć w jednym szeregu z tymi, którzy płaczą. Bez obłudy i udawania, banalnych słów i lęku. Żałobną czernią nie da się zarazić. Trezba stanąć obok z miłością i gotowością służenia, słuchania. Po prostu być. Otulić ich modlitwą, współczuciem, nadzieją.
LA