Historia
Zakończenie misji ks. Markefki i pomisyjne represje

Zakończenie misji ks. Markefki i pomisyjne represje

W roku 1890 do rosyjskiego gimnazjum w Siedlcach przybył nowy dyrektor - Abramowicz, który jeszcze śmielej zabrał się za tępienie języka polskiego. W czasie rewizji stancji uczniowskich na jednej z nich znaleziono polskie książki. Wynikła afera. Na początku 1891 r. wezwano uczniów na indagację. Książki pochodziły z tajnej biblioteczki kółka samokształceniowego, które założył w 1889 r. uczeń Edward Chwalewik.

W czasie przesłuchań ktoś niebacznie wymienił nazwisko ucznia Białobrzeskiego, którego natychmiast wyrzucono ze szkoły z tzw. wilczym biletem. Reszta uczniów trafiła na kilkanaście godzin do kozy. Okazało się jednak, że z polskimi uczniami sympatyzował syn gubernatora siedleckiego Subotkina i miał nawet problemy z nauczycielami współbratymcami.

Oprócz tej tajnej biblioteczki, która liczyła ok. 300 tomów, życie kulturalne ówczesnych Siedlec prawie nie istniało. Gdy w 1891 r. bawił przejazdem w tym mieście z grupą teatralną niejaki Sarnowski, władze rosyjskie nie wyraziły zgody na przedstawienie teatralne. Zmuszony był wystawiać same operetki, ale publiczność dopisała. Na spektakl „Orfeusz w piekle” przybyło ok. 300 osób.

Tymczasem w okolicy Międzyrzeca prowadził swą tajną misję ks. Leopold Markefka. Tak ją wspominała Ewa Iwańczuk (Iwanczewska) z Berezy. „I my pisali i prosiliśmy do Krakowa do oo. Jezuitów, żeby nam znowu na pomoc przysłali księdza. My zawsze prosili o doktora, bo już z 5 lat było bez żadnego księdza i już spore dzieci były, jak pastuchy nie chrzczone. I ojcowie Jezuici ulitowali się i przysłali o. Markiewkę. Ten ks. był bardzo nam dobry i wielką nam pomoc dał; dużo dzieci ochrzcił i ludzi pospowiadał i śluby podawał. Często przyjeżdżał z Warszawy, a jak przyjechał, to chrzcił całą noc, odkąd się zmroczyło, aż do świtu, po domach. A co mu czasu zbywało, to spowiadał ludzi i wielką nam ochotę przywiózł, że taka nas radość objęła, że z wielkiej radości ludzie nie wiedzieli, co mają robić”.

Ksiądz był nie tylko w Berezie i Dzieduchach, ale i w Przychodzisku, gdzie dał ślub nowożeńcom, i w Walinnej k. Parczewa. Wkrótce ks. Markefka przemieścił się w okolice Sokołowa. Gdy po całonocnej pracy duszpasterskiej zdążał do Sterdyni, spotkał jadących z przeciwka strażników. Chcąc uniknąć pytań, sam rozpoczął rozmowę, wypytując, w jakiej cenie są prosięta. Z biegiem czasu zaczęto go jednak podejrzewać. Misjonarz dla odwrócenia uwagi i zrzucenia podejrzeń, kłócił się na targach jak przekupka. W czerwcu 1891 r., odstawiwszy transport do granicy w Sosnowcu, w powrotnej drodze wstąpił do Częstochowy, aby ofiarować NMP dalszą swą pracę wśród unitów. Tu zachorował na czerwonkę. Lekarze poradzili mu kurację za granicą; zdecydował się na nią. W międzyczasie dowiedział się, że Rosjanie rozszyfrowali jego działalność, i wydali nakaz aresztowania.

Stójkowi w całej guberni siedleckiej otrzymali polecenie bacznego obserwowania przybyszów, gdyż poszła fama, że po targowiskach krążą przebrani jezuici. Ponieważ do prowincjała doszły wieści o represjach wśród mieszkańców, kazał on zawiesić misje do odwołania. Jako przykład tych represji niech posłużą losy młodej dziewczyny Ewy Iwańczuk z Berezy, którą uznano za prowodyrkę i kolporterkę książek religijnych. Pisała: „W sobotę przed Zielonymi Świątkami przyjechali i chcieli zabrać mnie, ale nie poznali, to wzięli za mnie siostrę starszą Teklę i zawieźli ją do Radzynia do naczelnika”. Po zorientowaniu się przyjechali po Ewę, która tymczasem poszła incognito do łacińskiego kościoła w Międzyrzecu. Ojcu powiedzieli, że jeśli nie znajdą córki, to wezmą jego. Dlatego Ewa sama zgłosiła się do urzędu gminnego. „I zaraz jak zaszłam do tej kancelarii, gdzie mnie przystawić chcieli, we wsi Szóstka o milę od nas – patrzę się – a tam siedzą ludzie na ganku, było ich 15 osób, mają oczy spuszczone ku ziemi i spłakane. Pytam się ich «Skąd wy ludzie?». A oni mówią «Ze wsi Przychodziska». Strażnik odprowadził mnie na ustronie. (…) «Czyś była we wsi Przychodzisku?». «Byłam, bo tam mam familię». (…) «A nie słyszałaś, bo to mówią, że tam był ksiądz i ochrzcił dzieci i dawał ślub». «Co mi do tego. Moi bracia są pochrzczeni, a ja ślubu brać nie chcę». Wtenczas naczelnik przyprowadził do okna jednego więźnia, pokazał mu mnie i pytał jego: «czy ty ją znasz». Odpowiedział, «nie znam», a znał dobrze. Naczelnik znów go wtrącił do więzienia, a mnie wziął na ganek i pytał ludzi, czy oni mnie znają. Wszyscy powiedzieli – «nie znamy». On wtenczas mnie odpuścił do domu, a jednego człowieka zatrzymał. Ten po jakimś czasie złamany przyznał: «zdaje mi się, żem ją widział»”. 16 sierpnia 1891 r. strażnicy znowu przyjechali po Ewę, odstawili ją do Radzynia i wtrącili do więzienia. Naczelnik zaczął do niej mowę: «Wydaj wszystkich księży i ludzi, a pójdziesz sobie do domu i będziesz żyć spokojnie». «Cóż ja wydam, jak ja nic nie wiem». Wtedy rzekł do strażnika: «wsadź ją, niech dotąd siedzi, aż się przyzna». W więzieniu kusili Ewę dobrym jedzeniem, ale nic nie chciała. Dali jej współwięźniarkę szpiega i wtrącili do celi, gdzie była tylko garść słomy na deskach, ale takie robactwo, że więźniarka zmuszona była siedzieć na gołej podłodze. Wspominała: „Oni naszym więźniom strawę 3 dni trzymają, a czwartego, jak się zaśmierdzi, dopiero dadzą”. Ewa głodowała i zapadła na zdrowiu, więc wzięli ją do szpitala. Tam postawili przy niej wartownika dniem i nocą. Odebrali jej książeczkę i różaniec. Gdy się lepiej poczuła, wróciła do więzienia. A tam było coraz pełniej. Wtrącili wielu mieszkańców Berezy i Przychodziska. „Byli mężczyźni, niewiasty i panny” – zapisała. Ewa Iwańczuk, aby ratować tych ludzi, wzięła całą winę na siebie i oświadczyła, że wie, kto sprowadził księdza. Podała nazwisko człowieka z Walinnej, o którym wiedziała, że już schronił się za granicą. Wtedy wypuszczono wszystkich więźniów i ją też zwolniono, ale oddano pod nadzór policji.

Józef Geresz