Komentarze
Lektura obowiązkowa

Lektura obowiązkowa

Tzw. okoliczności polityczne długo kazały nam czekać, żebyśmy mogli głośno mówić o ludobójstwie na wschodzie. Po prawdzie o Katyniu przyszedł czas na prawdę o rzezi wołyńskiej. Chwała Wojciechowi Smarzowskiemu, że podjął taki temat i doprowadził swój zamysł do końca. A łatwo - jak wiadomo - nie było.

Pamiętam prośby reżysera o wsparcie finansowe dla produkcji Wołynia i jego gorzkie słowa o wycofywaniu się sponsorów, kiedy dowiadywali się, jaki to ma być film. Opinie o niepotrzebnym rozdrapywaniu zabliźnionych już ran, o jątrzeniu i psuciu polsko- ukraińskich relacji były na porządku dziennym.

Towarzyszące „Wołyniowi” na długo przed premierą emocje osiągnęły apogeum, kiedy film wszedł na ekrany. Wiem, że są widzowie, którzy w trakcie seansu wychodzą z kina, bo trudno unieść napięcie, które reżyser buduje na długo przed tym, zanim zaczną mieć miejsce kulminacyjne, okrutne, przekraczające ludzką wyobraźnię zdarzenia. Już pokazane na początku filmu pozornie radosne sceny polsko-ukraińskiego wesela niosą gęstniejącą z każdą chwilą atmosferę niepokoju, grozy, nienawiści.

Obraz spowodował też wysyp dyskusji, recenzji i głosów na temat. Nie tylko bolą, ale i dziwią słowa tych, którzy przywołując wołyńskie ludobójstwo, koniecznie chcą zrównać postawę Ukraińców i Polaków. Smarzowski niejednokrotnie zastrzegał, że nie jest to film historyczny, a tylko artystyczna wizja, wycinek zaistniałych na Wołyniu historycznych zdarzeń. A jednak nie da się „Wołynia” odbierać w oderwani od historii. Mało tego! Konfrontacja relacji naocznych świadków i filmu pokazuje, jak bardzo reżyser starał się wytłumić wymowę zaistniałej zbrodni, jak bardzo stonował obrazy. A ostatnia scena na tyle wycisza emocje, że naszemu wyjściu z kina bardziej towarzyszy refleksja niż nienawiść. Refleksja także o tym, że zapomnienie o krzywdach Kresowian prawie nam się udało. Bogu dziękować, że tylko prawie.

Długo zastanawiałam się, czy na ten film powinno prowadzać się szkoły. I doszłam do przekonania, że średnie na pewno tak. Argumenty przeciwników pokazywania uczniom strasznych scen „Wołynia” zupełnie mnie nie przekonują. A kto boi się, że do tego nie dorósł, niech odczeka.

Film Smarzowskiego spowodował, że na długo przed jego premierą zajrzałam do wielu tekstów i wspomnień dotyczących wołyńskiej rzezi. Okazało się też, że również w niedalekim sąsiedztwie żyją ludzie cudem z pogromu ocaleni. I że kiedy już dotykamy sprawy ludobójstwa na Wołyniu, to właśnie wyłącznie dotykamy, bo wiedzieć o nim mogą tylko ci, którzy go doświadczyli.

I jeszcze słowo o aktorskiej grze. Jak zawsze u Smarzowskiego obsada jest mocnym atutem filmu. W „Wołyniu” przykuwa uwagę nagrodzona w Gdyni za debiut odtwórczyni roli Zosi – Michalina Łabacz. Nieopatrzona, naturalna, i – co najważniejsze – od pierwszej do ostatniej sceny potrafiąca udźwignąć rolę. A to, bez wątpienia, kolejna zasługa reżysera.

I chociaż znawcy przedmiotu z (nie)wiadomych przyczyn nie zgłosili „Wołynia” do tegorocznego Oscara, konkluzja może być tylko jedna: nie warto, ale koniecznie trzeba ten film zobaczyć.

Anna Wolańska