To się jeszcze da (?) odkręcić…
Z grupy kilkunastu osób (bo tłumów chętnych do studiowania teologii w Polsce nie ma) żadna nie potrafiła udzielić odpowiedzi. Niektórzy wspięli się na szczyty wysiłku szarych komórek i własnej kreatywności, opowiadając o tym, jak to do Maryi przyszedł anioł i Ona niepokalanie poczęła…
I bynajmniej nie byli to studenci pierwszego roku…
(A Ty, Drogi Czytelniku i Czytelniczko – umiesz własnymi słowami powiedzieć, co znaczy Niepokalane Poczęcie? Jeśli tak – to brawo!).
Inny obrazek. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, który przekonywał mnie, że nie musi chodzić do spowiedzi, bo żyje uczciwie. Gdy zapytałem, co dla niego znaczy „żyć uczciwie” – odparł, że zgodnie z Bożymi przykazaniami. Coś mnie podkusiło i poprosiłem, aby w takim razie powiedział Dekalog… Po głębokim namyśle wydusił z pamięci trzy przykazania: Szanuj ojca i matkę, nie zabijaj, nie kradnij. Pozostałych sobie nie przypomniał…
Wiem, wiem, trzeba się uderzyć we własną pierś. Ten stan niewiedzy (a nawet czasami ignorancji religijnej) skądś się wziął. Każdy biskup, ksiądz, katechetka, siostra zakonna – ale też i rodzice – powinni zadać sobie pytanie, czy naprawdę zrobił wszystko, co w jego mocy, by budować znajomość prawd wiary. Mamy religię w szkołach, coraz bardziej wymyślne, oparte na zdobyczach psychologii i pedagogiki programy katechetyczne – skąd zatem ta ignorancja? Mamy piękne homilie, kapiące od cytatów z dokumentów Kościoła (na czele z pismami św. Jana Pawła II i Franciszka) – skąd zatem ta ignorancja? Tak sobie myślę, grzebiąc w zakamarkach pamięci – że mimo studiów teologicznych, całej fury przeczytanych książek, wkuwanych na pamięć dokumentów soborowych i fragmentów katechizmu – i tak najlepiej pamiętam te proste pytania i odpowiedzi, których uczyłem się do I Komunii św. Choć tyle razy czytałem Stary Testament – i tak najlepiej pamiętam to, co usłyszałem po raz pierwszy bodajże w czwartej lub piątej klasie szkoły podstawowej w salce katechetycznej przy kościele w Pilawie – bo na religię biegało się wtedy do parafii, to były lata 80… Umysł dziecka jest najbardziej chłonny, wspomnienia i wiedza zdobyta w dzieciństwie (zwłaszcza, jeśli była połączona z zaciekawieniem, fascynacją, motywacją) zostaje właściwie na całe życie.
Czym dzisiaj karmią się mózgi naszych dzieci? Czy troszczymy się o to, aby zapoznawać je z prawdami wiary, aby wspólnie z nimi czytać opowieści biblijne? Czy wprowadzamy je w ten świat? A jeśli nie – to dlaczego? Może dlatego, że sami jesteśmy w nim zagubieni i nie czujemy się dobrze? Może dlatego, że nie traktujemy po prostu spraw wiary i religii do końca poważnie – trochę jak bajkę, jak „opowieści dziwnej treści”, trochę jako tradycję (myląc zwyczaje religijne z ludowymi i praktyki religijne z magią i przesądami), a trochę jako pewnego rodzaju polisę na przyszłość („bo kto wie, może faktycznie coś tam jest po śmierci?”). Gdy nie znamy sami naszej własnej religii – nie jesteśmy w stanie przekazać tego innym. Nie jesteśmy też w stanie mądrze i merytorycznie dyskutować z tymi, którzy myślą inaczej. Brak wiedzy pokrywamy agresją, pogardą czy niechęcią – bo jak ktoś śmie nas atakować, jak ktoś śmie myśleć inaczej.
Tak sobie myślę, że może to się jeszcze da odkręcić. Ale tylko przy pomocy żmudnej, cierpliwej pracy u podstaw. Tylko wracając do źródeł, do korzeni naszej tożsamości, do przypominania o tym, co podstawowe i najważniejsze.
Ks. Andrzej Adamski